Odszedł Aleksander Schenker

Odszedł Aleksander Schenker

Było mu lat 94. Dzień wcześniej usiadłem w naszej synagodze. W milczeniu powtarzałem imiona i nazwiska, których litery przyklejone są do wewnętrznych ścian. Zmarłego 21 sierpnia 2019 Profesora żegna Krzysztof Czyżewski

Wiesław Szumiński opowiadał o losach sejneńskich Żydów podczas Zagłady. Dodawałem do nich imiona i nazwiska Powracających. Tak ich tutaj nazywamy po tym, jak koncert kończący pierwszą „Tratwę Muzykantów między Nowym Jorkiem a Sejnami” dosłownie wylał się w otwartą przestrzeń miasteczka i przekształcił w muzyczny korowód wokół Białej Synagogi. To wtedy Michael Steinlauf zawołał w uniesieniu: „Wróciliśmy!”. Wrócił też Olek Schenker. Miałem go przed oczami, z miejsca gdzie dawniej stała bima snującego opowieść o „Rodzinnej Europie” i spotkaniach z Miłoszem. Za chwilę w Krasnogrudzie rozpoczynaliśmy Misterium Mostu, kończące się w głębokiej ciemności. Rano nadeszła wiadomość od Andrzeja Franaszka. Pomyślałem o niewidzialnych splotach życia, którym nie dowierzamy, choć odciskają ślad. Wkrótce o śmierci profesora Schenkera powiadomiły „Zeszyty Literackie”, Biblioteka Narodowa, Cynthia Haven na swoim blogu. Szukałem informacji w mediach, ale było jak w haiku Ryszarda Krynickiego o Suckewerze…

Jeżeli ktoś w świecie anglosaskim chciał się uczyć języka polskiego, musiał sięgnąć po klasyczny już, wydany w 1966 roku podręcznik „Beginning Polish”, autorstwa wybitnego lingwisty i wieloletniego profesora Slavic Studies z Yale University. Kultura polska miała w nim prawdziwego przyjaciela, wspomożyciela pisarzy, literaturoznawców i artystów. Bez jego starań nie byłoby tak bogatych rękopiśmiennych poloników w słynnej Beinecke Library. By ułatwić młodym polskim badaczom korzystanie z nich, razem z żoną Krystyną ufundowali specjalne stypendium. Temu krakowianinowi z urodzenia dawna ojczyzna do końca życia leżała na sercu, co skutkowało kolejnymi przyjaźniami, także z młodym pokoleniem, ważnymi książkami, konferencjami, nagrodami, cichymi rekomendacjami. Dobrze czuł się w cieniu, gorzej, że jego kochanka też dobrze się z tym czuje…

Uwielbiałem słuchać gawędy Olka. Jego doskonała znajomość języków, w tym nieskazitelna i bogata polszczyzna, przekładała się na wyszukaną formę opowieści, chyba jedyną zdolną unieść ciężar jego żywota, opowieści precyzyjnie usadzonej w słowach i zaprawionej ciepłoironicznym dystansem do siebie. Przekładała się ona także na jego kulturę osobistą, wręcz czar emanujący w relacjach ze światem, choć potrafił być ostry w swych opiniach, jakby obawiał się, że sama empatia może być mu poczytana za chęć przymilania się ludziom. Nikomu się nie przymilał, a elegancja ubioru, języka i obycia odzwierciedlała wagę jaką przywiązywał do kwestii smaku. Wysmakowany był jego ocieniony drzewami dom w Hamden pod New Haven, w którym zrobiłem mu tę fotografię. Pełno w nim było śladów obecności bliskich mu ludzi, Olgi Szerer i Miłosza, Turowicza i Herberta. Spędzając tu któregoś roku wspólny wieczór z Ireną Grudzińską-Gross, Marci Shore, Andrzejem Franaszkiem i Markiem Zalewskim poczułem się jak w rodzinnym domu. Piękno i sztuka go wypełniające starały się stanąć na wysokości zadania im powierzonego – szczodrej gościny. Ocalony Aleksander Schenker wyniósł z piekła Europy wewnętrzny nakaz gościnności. Na wieść o jego odejściu Marci napisała: „Kiedy odwiedziliśmy z dziećmi Olka i Krystynę po naszych katastroficznych wyborach prezydenckich, widziałam go po raz pierwszy bez tego błysku w oczach. – Myślałem – powiedział nam wtedy o swojej emigracji do Stanów Zjednoczonych ponad 70 lat wcześniej – że jadę do kraju, który wygrał wojnę domową przeciw rasizmowi, a okazało się, że nie wygrał.”

Dużo opowiadał mi o swoim ojcu. W kunsztownie inkrustowanej biblioteczce przechował kolekcję blisko trzystu książek zgromadzonych przez dr Oskara Schenkera, przedwojennego sędziego grodzkiego w Małopolsce, miłośnika polskiej poezji i kultury włoskiej. Zbiór ten, pełen osiemnasto- i dziewiętnastowiecznych cymeliów, takich jak berlińskie wydanie gdańskiego cyklu rysunków Daniela Chodowieckiego z 1773 roku czy wiedeńskie wydanie „Dziejów Insurekcji Kościuszkowskiej” Kazimierza Bartoszewicza z 1794 roku, albo takich bibliofilskich arcydzieł jak „Sonety krymskie” z 1923 roku, dla których Adam Połtawski „rysunki wykonał i wyciął z metalu” – cały ten wspaniały zbiór syn pod koniec życia przekazał bibliotece „Pogranicza”. W jednym z listów pisał: „Moi rodzice należeli do całkowicie zasymilowanej części polskiego żydostwa. Byliśmy Polakami wiary mojżeszowej jak nazywano żydostwo w oficjalnych dokumentach…”

Krakowianin, obywatel Polski, z sekularyzowanej polsko-żydowskiej rodziny. Lubił żartować, że ma to wpisane w życiorys jak butelka dobrego wina podająca na etykiecie trzy najważniejsze parametry: rocznik, winnicę i odmianę winogron. Mama pochodziła ze Lwowa i to pod skrzydła jej rodziny próbowali się schronić uciekając z okupacyjnego Krakowa. Ojca szybko aresztowali Sowieci, ale zdołał zbiec, schronić się w neutralnej przez moment Litwie i wkrótce wyruszyć do Kalifornii. Z matką w czas mroźnej zimy 1940 podążyli jego śladem, ale już na granicy litewskiej wpadli w ręce Sowietów, co ostatecznie skończyło się ich deportacją do łagru w głębi Rosji. W tym momencie ton opowieści Olka zaskakująco się zmieniał na bardziej radosny. Chodziło nie tylko o to, że powrót do Lwowa czy Krakowa skończyłby się ich niechybną śmiercią. Było coś silniejszego od niewygód i upokorzeń sowieckiej zsyłki – międzyludzka solidarność w biedzie, zachłyśnięcie się dzikim żywiołem przyrody, praca drwala, której szybko musiał się nauczyć i dzięki której pośród dorosłych był jak równy z równymi. Po tym, jak Hitler zerwał pakt z Sowietami, dostali nakaz wyjazdu do Stalinabadu, jak wówczas zwała się stolica Tadżykistanu. Zastali tutaj bujne życie kulturalne i naukowe, głównie dzięki zesłańcom z Leningradu. Bez ukończenia szkoły średniej został przyjęty na anglistykę do Stalinabadzkiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego. Nie żartował podkreślając, że poziomu nauczania mogłyby pozazdrościć mu uniwersytety amerykańskie. Gdy Izrael Wolfson, przedwojenny profesor Uniwersytetu Kowieńskiego, z którym na zajęciach z historii języka angielskiego czytał epos „Beowulf”, dowiedział się o tym, że jego student po wojnie zamierza wyruszyć do Ameryki, doradził mu trzy rzeczy: zaprenumerowanie New Yorkera, zostanie lingwistą i odnalezienie profesora Leonarda Bloomfielda.

I tak ułożyło się życie profesora Schenkera. Po sześciu latach rodzina połączyła się w Nowym Jorku. Z New Yorkerem poszło najłatwiej. Profesor Bloomfield był już schorowany i nie udało mu się go spotkać. Dotarł jednak jego śladem do Yale. Gdy zapoznano się tam z dorobkiem jego studiów w Stalinabadzie, a także przez rok w Institut de Phonétique na Sorbonie, zaproponowano mu od razu studia doktoranckie. Uważał się za jedynego na Yale, a może i w całej Ameryce profesora mianowanego bez matury i bez dyplomów bakałarza i magistra. Panujący wówczas na uczelniach amerykańskich dogmatyczny formalizm, usiłujący uczynić z lingwistyki poważną dyscyplinę naukową, chyba nie mniejszy niż po drugiej stronie muru berlińskiego, był przeciwieństwem najważniejszej dla niego funkcji języka czyli komunikacji. Bardziej niż teoria, interesowały go poszczególne języki i ich pogranicza – starocerkiewnosłowiańskiego uczył go Paul Tedesco, jednocześnie ekspert języków irańskich; języka gotyckiego i epigrafii runicznej wybitny germanista i specjalista od staroislandzkiego Konstantin Reichardt; sanskrytu długoletni przyjaciel Franklin Edgerton; semantyki filozof Rulon Wells; języków Irokezów i hieroglifów Majów antropolog Floyd Lounsbury. Najwięcej zawdzięczał Romanowi Jakobsonowi, erudycie w dziedzinach lingwistyki i poetyki, do którego na zajęcia i wykłady jeździł specjalnie do Harvardu. Mówił, żartem nawiązując do socjalistycznej retoryki, że uczył się od niego lingwistyki „z ludzką twarzą”, otwartej na elastyczność i zdolności adaptacyjne języka. Również w życiu zawodowym empatię czynił najważniejszą z cnót.

Spotkałem się z nim po raz pierwszy poprzez tak zwany „zielony” tom poezji Miłosza, książkę która zmieniła moje życie. Chodzi o oprawione w zielone płótno ze złotymi literami „Utwory poetyckie. Poems”, ze wstępem w języku angielskim Aleksandra Schenkera, wydane w 1976 roku przez Michigan Slavic Publications uniwersytetu w Ann Arbor. O tym, jak ważna była to książka dla recepcji Miłosza na Zachodzie i dla jego Nobla pisze zajmująco Andrzej Franaszek, podobnie jak o roli jaką w tym przedsięwzięciu, jak i w samym życiu poety tamtych, trudnych dla niego, samotniczych lat odegrał Olek. Poznali się podczas wieczoru autorskiego Miłosza w Nowym Jorku w 1968 roku. Zaraz potem otrzymał zaproszenie od Uniwersytetu Kalifornijskiego na wykłady i razem z państwem Kołakowskimi, którzy na krótko tam zawitali jako emigranci 68’, stworzyli z Miłoszem żywy krąg wymiany myśli. Zawiązana wówczas nić przyjaźni zaowocowała i tym, że autor „Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada” jeszcze przed drukiem wysyłał mu do lektury swoje utwory. Odradzał mu publikację powieści „Góry Parnasu”, uważając go przede wszystkim za poetę i to największego z żyjących. Byłem świadkiem jak recytował z pamięci całe ustępy „Traktatu poetyckiego”, poematu który uznawał za arcydzieło literatury polskiej i omówieniu którego poświęcił większą część wstępu do „zielonego” tomu.

Należałem do tych, wcale licznych mniemam, którzy namawiali Olka do spisywania swoich wspomnień. Od 2017 roku zaczął mi nadsyłać – jak je nazywał – epizody swojego życia. Przepraszając, że zbytnio sobą zawraca mi głowę, ciągle się dziwił, że zechciałem „spojrzeć na początek tej malizny…” W ostatnich listach skarżył się, że pamięć ma już jak sito. Mimo wszystko zebrało się osiemnaście opowieści, szkicujących poruszający portret tego niezwykłego człowieka. Będzie z tego książka. Dziełem jego życia pozostaje jednak studium o Miedzianym Jeźdźcu, czyli o pomniku Piotra I w Petersburgu, wybitne i warte przekładu. Wciąż jeszcze można sprawić, że w Polsce Aleksander Schenker wyjdzie z cienia.

Jedną ze swoich opowieści kończy cytatem z wiersza „Dauer im Wechsel” (Trwanie w zmienności), który Goethe opublikował w 1803 roku. Żaden z polskich przekładów, do których dotarłem, nie oddawał tego, co Olek chciał nam powiedzieć. W przybliżeniu polskie słowa tak się układają:
Za mocniejszą od śmierci wieść
Łaskawym muzom dziękuję:
Moje serce napełnia treść,
W umyśle kształt się znajduje.

Krzysztof Czyżewski
26.08.2019

Kolekcja Oskara Schenkera w zbiorach Pogranicza