Wojciech Tochman, Jakbyś kamień jadła. Fragment.

Wojciech Tochman, Jakbyś kamień jadła. Fragment.

Ewa w domu Mejry

Kto by się spodziewał: szczęście w domu Matki Mejry. Ludzie zjechali się zewsząd, by jej dzisiaj towarzyszyć. Wielka ulga, koniec drogi. Może wreszcie spokojny sen. Jest pogrzeb, modlitwa, grób. Dwa groby. Mejra nikomu nie pozwala płakać: – Jeszcze Nebojsza zobaczy, musimy być godni.

Chcieliśmy z doktor Ewą Klonowski odwiedzić Nebojszę B. Mieszka niedaleko. Ale i na to Mejra nie pozwala: – Nie trzeba, jeszcze nie czas.

Nebojsza B., ten, który kiedyś był chłopakiem Edny, córki Mejry, dziś jest policjantem w Prijedorze.

Wybuchła wojna, Nebojsza został śledczym w Omarskiej, Edna – więźniarką. Torturował Ednę, gwałcił.

W Omarskiej widziano także Edvina, brata Edny. Torturowano go na oczach siostry.

Edna Dautović – urodzona 18 marca 1969 roku. Studentka pedagogiki.

Edvin Dautović – urodzony 13 sierpnia 1965 roku. Elektryk.

Teraz imam (młody, przystojny, w drogich okularach) szykuje się, by za zmarłych odmówić Ja-Sin. Tak tutejszym nakazuje Koran. Kobiety w kuchni szykują pieczone jagnię i baklavę – słodkie ciasto. Mejra wyjmuje z szafki nieduży obrus i energicznym ruchem rzuca go Ewie na kolana: – Nogi! Przykryj nogi!

Nietaktowna doktor Ewa! Nie dość, że usiadła razem z mężczyznami (kobiety są w pokoju obok), to jeszcze ubrała się w za krótką spódnicę. Chustki nie ma na głowie. I na dodatek ciągle gada. A imam patrzy.

Doktor Ewa wykopała w Bośni już dwa tysiące ciał. Wyłowiła ze studni, wyciągnęła z jaskini, wygrzebała na wysypisku śmieci albo spod wieprzowych kości.

Dzięki Ewie siedzimy dzisiaj u Mejry i słuchamy, jak imam śpiewa Ja-Sin:

Umarłym przywrócę życie,
a sprawy ich i uczynki
będą zapisane w księdze prawdy.

Księga

Była wiosna 1992 roku. Początek wojny. Muzułmanów z Prijedoru – tam mieszkała Mejra z mężem i dziećmi – zabierano z domów (z ulicy, z pracy, ze sklepu) do obozów w Omarskiej, w Trnopolju albo w Keratermie. Albo wprost do lasu.

Wydana niedawno Księga zaginionych z gminy Prijedor zawiera ponad trzy tysiące nazwisk ułożonych według alfabetu. W większości – mężczyźni. Księga jest gruba i ciężka. Na jednej stronie formatu A4 mieści się tylko dziewięć zdjęć. Na stronie nr 88 patrzą z fotografii Edna i Edvin. Obok nazwiska jakiegoś Ismeta, jakiegoś Derwisza, Seada, Esefa i Fikreta. Oni nie mają fotografii. Ich bliscy z pewnością uciekali z domu w popłochu i nie zabrali zdjęć. Potem nie było już po co wracać. Dziś w Prijedorze jest Republika Serbska Bośni i Hercegowiny, w domach Muzułmanów mieszkają Serbowie.

Redaktorzy Księgi mieli więc kłopot. Kiedy brakowało im fotografii, nad nazwiskiem zaginionego umieszczali lilijkę – godło Bośni.

Wielu dzisiejszych ośmio-, dziesięciolatków nie zna twarzy swych ojców i starszych braci. Są zbyt młodzi, by je pamiętać. Kiedy dorosną, z pewnością zacznie im tych twarzy brakować. Nie wystarczy lilijka w Księdze zaginionych. Będą chcieli zobaczyć, jaki miał nos, jakie policzki, brodę, włosy i jakie spojrzenie. Będą chcieli ocenić, czy są choć trochę podobni. Przeszukają archiwa szkół, urzędów, armii i zakładów pracy. Będą pytać w gazetach, w radiu, w telewizji. Będą mówić o swym wielkim pragnieniu: – Chciałbym/chciałabym wiedzieć, jak wyglądał mój ojciec. Może ktoś ma z ojcem jakieś wspólne zdjęcie: w szkole, w wojsku albo na wspólnym urlopie koło Dubrownika. Może ktoś zadzwoni...

Może ktoś ma fotografię Ibrahima Ademovicia (1961), Esada Ahmetovicia (1968), Mirsada Cehicia (1973), Azmira Celicia (1971), Ajdina Dżenanovicia (1983), Elvira Kararicia (1976), Elvira Selomovicia (1975). Może ktoś wie, gdzie oni są. Ich rodziny chcą mieć grób.

– Może ktoś wie, gdzie oni są – tak wiosną Matka Mejra pytała o dzieci.

Układanka

Autobus z tabliczką „przewóz uczniów” odjechał 24 lipca 1992 roku, po jedenastej wieczorem, nie wiadomo dokąd. W autobusie – pięćdziesięcioro pasażerów, znane są niektóre nazwiska. Wśród nich – dwie kobiety: Sadeta (drobna, po czterdziestce) i Edna (młoda, wystraszona). Koleżanki z baraku pomogły Ednie wsiąść, sama nie miała siły. Zazdrościły jej, że jedzie na wymianę z muzułmańską stroną, na wybawienie. Tak im powiedziano.

Był to trzeci autobus, który tamtego dnia wyjechał z Omarskiej. Ludzi z pierwszych dwóch znaleziono w Hrastovej Glavicy. Leżeli jedni na drugich, razem sto dwadzieścia cztery ciała, sami mężczyźni.

Doktor Ewa ekshumowała ich w grudniu 1998 roku. Było wyjątkowo mroźno (minus dwadzieścia stopni, czasem gorzej), ale na dnie jaskini ciepło (plus osiem). Ponad tydzień pracy od rana do nocy. Nie tak prosto było doliczyć się ofiar. Z powodu czasu, który upłynął (sześć lat po morderstwie), i z powodu pochyłego dna jaskini (sześć na osiem metrów). Kiedy mięśnie i chrząstka zabitych przestawały istnieć – kości ześlizgiwały się w dół i mieszały z innymi.

Doktor Ewa z tej mieszaniny szkieletów składa ludzi, chyba nikt inny w Bośni tego nie umie tak dobrze. Zrywa się o świcie, je w biegu i przed ósmą stoi gotowa do pracy. Pracuje do wieczora, bez przerwy, bez obiadu. Wstrzymuje dalsze ekshumacje, bo musi złożyć tych, których wykopała wcześniej.

Zwykle zaczyna od kości miedniczej. Niekiedy (tak zdarzyło się właśnie w Hrastovej Glavicy) od kości stopy, bo reszty brakuje. Ma wiedzę, doświadczenie i cierpliwość. Nigdy się nie poddaje. Przegląda setkę innych wykopanych ciał, przykłada kość do kości. Nic nie pasuje, mijają godziny i doby. Narzeka, zrzędzi nawet, łamie ją w krzyżu, bolą ją oczy, ale szuka dalej. Nie może mieć żadnych wątpliwości: – Musi być idealny match – mówi i jak zwykle miesza angielski z bośniackim i polskim. Wreszcie znajduje idealnie pasujące do siebie kości skokowe, piszczelowe, strzałkowe, udowe, miednicę. Potem kręgi: lędźwiowe, piersiowe, szyjne. Czaszkę, czasem w częściach, wtedy ją skleja. Wreszcie kości ramienne, łokciowe, promieniowe, kości nadgarstka, palce. Koniec układanki. Człowiek w komplecie.

Doktor Ewa nie wierzy, że Bóg istnieje. Wie, że rodziny, dla których to robi – wierzą. Będzie Sąd Boży i Zmartwychwstanie. – Wolałabym – mówi – żeby oni przed tym swoim Allahem stali na swoich nogach, nie na cudzych. I mieli na karku swoją czaszkę. Żeby jakoś wyglądali, kiedy wstaną z martwych.

Złamania

Dokąd z Omarskiej odjechał trzeci autobus? Tego wiosną nie wiedzieliśmy.

Wiosną we wsi Luszci Palanka doktor Ewa prowadziła identyfikację siedemdziesięciu trzech ciał, które wykopała w innym masowym grobie – w Kevljanach. W wiejskim domu kultury, w sali teatralnej, na brązowej terakocie ułożyła ubrania. Wcześniej je zdjęła z kości i uprała, żeby odzyskały kolor. Jeśli zachowały się włosy, prała i włosy.

Przez gazety i radio zwołano rodziny zaginionych.

Kiedy ktoś rozpoznał ubranie – doktor Ewa pokazywała mu zęby, potem cały szkielet (jeśli cały był). I zadawała pytania: czy ojciec kulał, czy brat często kucał, czy syn miał operację biodra itd. Kiedy i ten etap identyfikacji przebiegł pomyślnie – od najbliższej rodziny pobierała krew. Na badanie DNA. Zgodność DNA krwi z DNA pobranym z kości daje pewność.

Wśród rodzin, które przyjechały na identyfikację, była miła siwa pani.

–Jestem Matka Mejra – przedstawiła się nam. – Przyjeżdżam tu co czwartek. Asystuję doktor Ewie, pocieszam rodziny.

– To Edvin – wskazała nam wtedy jakieś strzępy ubrań. – Mój syn. I płeć się zgadza, i wiek, i wzrost, i zęby. Tylko doktor Ewa nie jest całkiem pewna. Nie badali nam jeszcze tego DNA. Miałam Edvina – pochyliła się, poprawiła nogawkę – miałam i Ednę. Wszystko wiem, jak było z moją Edną. Kto ją bił, kto gwałcił. To Nebojsza, jej chłopak sprzed wojny. Tylko nie wiem, dokąd pojechał tamten autobus. Ubrania nigdzie nie ma, nawet pantofla, nic.

Szkielet KV 014: wielokrotne złamanie żeber po obu stronach, głównie z przodu i po bokach, ale także z tyłu. Złamany mostek. Złamane dwa kręgi w górnej części tułowia. Złamana prawa łopatka. Niektóre złamania – świeże (dzień, najwyżej dwa przed śmiercią). Inne – zarastające (od paru dni lub tygodni). Edvin?

Matka Mejra, kiedy poznała te wszystkie szczegóły, zmieniła zdanie: to nie jej syn.

– Nie mogłam uwierzyć – mówi dzisiaj.

Nie podpisała dokumentów. Według procedury: jest podpis najbliższych – jest kosztowne badanie DNA.

Nierozpoznane ciała (z siedemdziesięciu trzech rozpoznano dziesięć) pochowano w Kozaracu, blisko Prijedoru, w Republice Serbskiej BiH. Tak zdecydował sąd kantonalny. Wcześniej z każdego szkieletu doktor Ewa wycięła kawałek kości. Na wszelki wypadek – gdyby badanie DNA okazało się konieczne.

Pobrała krew od Mejry i jej męża – Uzeira. Mimo braku potrzebnego podpisu ich próbki krwi wysłała do laboratorium w Madrycie. Dołączyła fragment kości KV 014.

Zajęła się czym innym: następną ekshumacją, niedaleko wsi Donji Dubovik.

Jama

W maju tego roku Trybunał Haski poprosił Bośniacką Komisję ds. Poszukiwania Zaginionych o ekshumację jamy Lisać, niedaleko wsi Donji Dubovik (Republika Serbska, północno-zachodnia Bośnia). W tej jaskini miały znajdować się ciała. Tak Trybunałowi doniósł świadek.

Nazwiska świadków są tajne. Zwykle to Serb – za swoje informacje dostaje pieniądze, nie wiadomo jak duże. Mówi, że widział (nigdy nie powie, że brał udział), jak i gdzie mordowano, transportowano, wrzucano do dziury w ziemi.

Świadek określa miejsce, ale w ekshumacji nie uczestniczy. Boi się. Zbyt dużo ludzi przyjeżdża na miejsce: antropolodzy (doktor Ewa) i medycy sądowi, technicy medyczni; inspektorzy policji kryminalnej, technicy policyjni, prokuratorzy i sędziowie; śledczy z Trybunału Haskiego; przedstawiciele Bośniackiej Komisji ds. Poszukiwania Zaginionych i przedstawiciele Serbskiej Komisji ds. Poszukiwania Zaginionych (bywają wśród nich mordercy, o czym wszyscy wiedzą); działacze jakichś amerykańskich organizacji pozarządowych (nie bardzo zorientowani, co się tu stało), tłumacze, speleolodzy (kiedy ich nie ma, na rekonesans do jamy zjeżdża Ewa – na lince holowniczej), elektrycy, operatorzy koparki, robotnicy od najgorszej roboty. Jeszcze saperzy, bo jama może być zaminowana. Nie zawsze dojeżdżają na czas, wtedy Ewa i tak schodzi na dół. Są jeszcze żołnierze sił międzynarodowych (Stability Forces), którzy ochraniają konwój i pożyczają Ewie linki, kiedy ta z jej samochodu jest zbyt krótka. Ewa pracuje na dole, z pomocą patologa i kilku robotników, reszta zostaje na górze. Leżą w cieniu i czekają na koniec dnia.

Niedaleko wsi Donji Dubovik świadek położył paczkę papierosów wśród pól, w miejscu, gdzie należy kopać. Dookoła niecki i kratery.

W pierwszych dniach czerwca (upał!) konwój wyjechał na ekshumację. Na polu znaleziono paczkę papierosów. Ruszyła koparka. Wycięto wszystkie krzaki dookoła (skończył się cień), przekopano cztery najbliższe kratery. Zapuszczono sondy. Nic. Ekipa odjechała.

Śledczy Trybunału jeszcze raz porozmawiał ze świadkiem. Świadek obiecał, że jeszcze raz położy papierosy. Podobno zrobił to nocą. Znowu konwój, znowu pudełko papierosów, znowu to samo miejsce.

Ktoś z ekipy – Irlandczyk – spacerował z nudów. I natknął się, trochę dalej, na jamę nakrytą wielkim kamieniem.

Speleolog zjechał na linie, wrócił. Powiedział, że jaskinia ma dwadzieścia metrów głębokości, kształt komina i jest piękna: ma beżowomiodowe ściany, pełno stalagmitów. Na dnie ubrania, koce, kości. Wyniósł jedną czaszkę na dowód, że to kości ludzkie. Szkieletów było dużo i Ewa miała później kłopot, do których kości ją dopasować.

Zawieszono sznurkowe drabiny. Dwa dni później metalowe. Lepsze, bo sztywne. – Komfortowe – mówi Ewa (kiedyś jej mąż siedział w fotelu, w domu w Islandii, i w telewizji CNN zobaczył, jak żona schodzi do jaskini tyłem do drabiny. Zadzwonił ze stanowczym upomnieniem).

Teraz do jamy Lisać zeszła twarzą do drabiny. Razem z nią lekarz patolog. Nie udało się zawiesić drewnianej platformy, ktoś nie pomyślał o kołkach mocujących. Stanęli na kościach (niedobrze – Ewa słynie w ekipie z szacunku dla każdej kosteczki). Dno: pięć metrów na półtora – zbyt szeroko, by zaprzeć się nogami o ściany.

Elektrycy oświetlili jaskinię: – Rzeczywiście cudowna – mówi Ewa. Nieprawda: kapie na twarz, jest ślisko i zimno. Biegają szczury, pająki, inne robactwo.

Podzieliła dno na sektory: A, B, C, D, E, F. Zrobiła pierwsze szkice.

Ciała jedne na drugich, niekompletne, powyginane, powykręcane albo zwinięte jak precle. Leciały dwadzieścia metrów w dół, uderzając o ściany komina (stalagmity, stalaktyty). Dno jeszcze gorsze niż w Hrastovej Glavicy. Też pochyłe, ale w obie strony. Stożek. – Czaszki jak piłki – mówi Ewa – turlały się pod ścianę.

Jama jak pudełko, którym ktoś potrząsnął. Wszystko, co w środku – rozsypało się. Koce leżały na wierzchu.

Egzekucję wykonano najpewniej w niedalekiej wsi Donji Dubovik (świadkowie relacjonują, że obok cerkwi). Zabitych ładowano chyba na furmanki, niczym innym nie da się tu dojechać. Pod samą jaskinię nawet furmanka nie dałaby rady, więc z pewnością brano ciało na koc i niesiono w kierunku jamy. Tych samych koców użyto wielokrotnie. Wrzucono je w dół razem z ostatnimi trupami.

Ekipa ekshumacyjna zamocowała system lin do transportu ciał.

Pierwszego dnia doktor Ewa – z tego, na czym stała – wyciągnęła dziewięć ciał. Sami mężczyźni – płeć doktor potrafi ocenić od razu. Każdego zapakowała w plastikową torbę (body bag). I w górę.

Na górze – Matka Mejra. Choć mieszka daleko (trzy godziny jazdy), przywiozła dla Ewy obiad. Pieczone mięso, sałata. I inni się częstowali.

Wreszcie tuż nad kośćmi zawieszono platformę. Doktor Ewa mogła uklęknąć na deskach.

Drugiego dnia – szesnaście ciał. Numer 25 – kość miednicza kobieca. Spódnica, rajstopy i czerwony sweter. Charakterystyczny, bo zapinany na ramieniu. I sznur pereł. Natychmiast ściągnięto tych, którzy mogli cokolwiek wyjaśnić.

–To Sadeta – powiedziały dawne więźniarki Omarskiej. – Tak była ubrana, kiedy wsiadała do autobusu.

Sadeta Medziunjanin, matka Enesa i Harisa, nauczycielka historii.

Więźniarki rozpłakały się.

Doktor Ewa nie powiedziała Mejrze ani słowa o tym, że już chyba wie.

W niedzielę (kiedy ekipa nie pracuje) razem z młodym patologiem prała w dziecięcej wanience wykopane ubrania.

Drugie szczątki kobiece znalazła w poniedziałek (26 czerwca). Sektor E, numer 42, blisko dna. Kobieta – wrzucona jako jedna z pierwszych. Była sporo młodsza od Sadety, co Ewa stwierdziła od razu. Spakowała ją do body bag.

Mejra nie czekała na górze. Zasłabła rano, z domu odwieziono ją nagle do szpitala. Zdążyła jeszcze wydać dyspozycję mężowi, żeby pojechał z obiadem dla Ewy. – Jadłam – mówi Ewa – i patrzyłam na Uzeira. Mejrze może bym i powiedziała...

Uzeir: kiedyś głowa rodziny, właściciel firmy budowlanej. Teraz skurczony starszy pan (rocznik 1939). Po tym wszystkim miał już dwa wylewy. Milczy całymi dniami, a kiedy się odzywa – cały się trzęsie: kopie go niewidzialny kat albo on staje się katem i torturuje niewidzialną ofiarę. Nie
lubi towarzystwa.

–Jemu – mówi Ewa – nie miałam siły powiedzieć, że jest autobus, że Edna jest.

Zabawka

Ednę, podobnie jak innych pasażerów, najpierw trafiono w miednicę. Na wszelki wypadek. Zdarzało się wcześniej, że ludzie uciekali spod kul. Potem dostała w pierś.

Tyle doktor Ewa wyczytała z kości. Mówi o tym beznamiętnie: – Masz emocje, masz noc z głowy. Ja i tak kiepsko tu śpię. Budzę się o trzeciej nad ranem i widzę podziurawione czaszki. Zastrzelili faceta. Jednego, drugiego, pięćdziesiątego. Rozumiem. Ale jak to możliwe, że pół setki mężczyzn jedzie pokornie na śmierć? Dlaczego nic nie robią? Nie ratują się? Kilku morderców każe im wysiadać z autobusu. Oni pokornie wysiadają. Pokornie stają pod ścianą.

Wolałaby nie stawiać sobie żadnych pytań: – To mnie rozbija, demobilizuje. Jestem od składania kości. Tak mogę pomagać. Na wojnę się nie nadaję.

W Komisji ds. Poszukiwania Zaginionych pamiętają, jak doktor Ewa ekshumowała koło Prijedoru: – Kopałam, wiedząc, że trafię na dzieci. Mnie jest wszystko jedno, czy wykopuję dziecko, czy starca. Kości to kości. Z tą tylko różnicą, że u dzieci jest kosteczek więcej, są mniej trwałe. No i trafiłam na takie kosteczki, jakich się spodziewałam. I na zabawkę obok – figurkę Supermana. Trzeba go było włożyć do plastikowej torebki. Nie mogłam. Trzymałam to w ręku, nade mną ojciec dziecka. Czułam, że nie dam już rady. Zacznę płakać. Tłumaczyłam sobie: Ewa, ktoś tu musi pracować. Kości to kości. To jest zabawka znaleziona przy kościach. Musisz ją włożyć do plastikowej torebki i zająć się następnym ciałem.

Hala

Są chwile, które cieszą doktor Ewę.

Na przykład wiadomość z Madrytu: DNA kości KV 014 to syn Mejry i Uzeira Dautoviciów.

I następna wiadomość: DNA kości nr 042 (jama Lisać) to córka Mejry i Uzeira Dautoviciów.

To jest sens pracy doktor Ewy. Sens jej życiowej misji, jak twierdzi mąż, który wpada tu latem na wakacje. Ewa zabiera go wtedy do pracy: vacations on exhumations. Jej misja nie ma końca: na znalezienie i ekshumację czeka jeszcze przynajmniej dziesięć tysięcy ludzi. Kilkanaście tysięcy wymaga identyfikacji. Tam, gdzie nie ma doktor Ewy, nikt specjalnie się nie martwi, czy czaszka pasuje do kręgosłupa. Wykopano pięć wymieszanych ciał, trzeba je z grubsza podzielić na pięć toreb i pochować w pięciu trumnach.

Gdyby składać kości wszystkich wykopanych tak skrupulatnie, jak robi to doktor Ewa – starczyłoby pracy dla kilku antropologów przez sto lat.

Choć inni tutejsi specjaliści są szybsi i mniej precyzyjni, ekshumacje i tak idą wolno. Prace finansuje Międzynarodowa Komisja ds. Poszukiwania Zaginionych (stworzona w USA specjalnie dla byłej Jugosławii). Nikomu w Bośni nie opłaca się ekshumować szybko: – Nie daj Boże – mówi Ewa. – Skończyłyby się wysokie zarobki, kariery, podróże na międzynarodowe konferencje. Trzeba kopać pomału. Musi starczyć na lata, do emerytury. A matki i wdowy? Who cares? Kogo one obchodzą? Nobody cares, że ja care. Mnie to boli, choć to nie mój kraj i nie moi ludzie. Ja jestem całkiem przygłupia. Ale chyba i tacy mają prawo żyć, tak?

Tej jesieni Ewa najczęściej pracuje na przedmieściach Sanskiego Mostu (od tygodni nocuje w hotelu, mieszkanie w Sarajewie stoi puste). Na pustkowiu widać tam wielką halę. Kiedyś skład materiałów budowlanych, dzisiaj – skład ludzkich kości. I tego, co przy kościach znaleziono.

Hala jest przewiewna – żadnych zapachów. Dwie setki plastikowych body bags leżą na ziemi, także te z jamy Lisać. Razem z kośćmi – ubrania, zapalniczki, portfele, zdjęcia z imienin u cioci, gumki recepturki.

Przyjezdni (z okolicy, z Sarajewa, z Zagrzebia, z Wiednia, z Hamburga, z Nowego Jorku) chodzą i patrzą. Zatrzymują się nad którymś z ciał, znowu idą, rozmawiają z doktor Ewą (czasem Ewa trzyma ich pod rękę), kiwają głowami, modlą się, płaczą, niektórzy słabną – wtedy Ewa woła karetkę.

Czasem do hali wpadnie jakiś dziennikarz z Sarajewa i pyta Ewę, dlaczego to robi. – Nie wiem – mówi z uśmiechem. – Coś mnie popycha. Need to do something good. Jakbym chciała, ja jedna, naprawić krzywdy wyrządzone przez innych. Mam rzadki zawód, tutaj akurat potrzebny. Muszę tu być.

Niedawno na spotkaniu członków Amerykańskiej Akademii Nauk Sądowych znajomy Francuz zapytał Ewę o to samo. Szepnęła mu do ucha: – Robię to, bo zwariowałam. I’m crazy.

Spojrzał na nią z zupełną powagą: – Tak myślałem.

Hala. Cokolwiek się tu dzieje – dzieje się cicho, szeptem. I Ewa mówi półgłosem, kiedy pytają ją o motywacje: – Nie robię kariery, na karierę jestem za stara. Teraz mi płacą, ale były miesiące, kiedy w Sarajewie liczyłam drobne na bułkę, bo mi nie dali dotacji. Pracowałam za darmo, dalej tak mogę pracować.

Do hali wchodzi Matka Mejra. Zna to miejsce doskonale. Nie raz, nie dwa brała tu jakąś matkę pod rękę i pomagała oglądać ciało za ciałem. Teraz przyjechała zobaczyć córkę (zna dobre wiadomości z Madrytu). Najpierw przytuliła się do Ewy. Potem wzięła w dłonie czaszkę Edny: – Jak dobrze jest wiedzieć – powiedziała. – A Edvin? Jak go wykopać? Muszę go pochować koło Edny, razem.

– Napisz do naczelnika policji – poradziła Ewa.

Od maja Edvin leżał w Kozaracu: nierozpoznany wśród innych nierozpoznanych (siódmy rząd, tabliczka KV 014). Formalności trwały dwa miesiące. Wreszcie, gdy były już wszystkie papiery, Matka Mejra zorganizowała samochód kombi i pojechała do Kozaraca (teren Republiki Serbskiej BiH). Tam dołączyła do niej serbska policja i serbscy urzędnicy. Robotników – także Serbów – Mejra znalazła na budowie jakiegoś domu. Przywiozła Edvina do hali w Sanskim Moście i oddała pod opiekę Ewy. Wyznaczyła termin pogrzebu: 6 października 2000, sobota.

Stoimy teraz przed halą w Sanskim Moście (dwieście metrów długości, trzydzieści szerokości). Jest zimne jesienne przedpołudnie, mgła. Mejra nalewa z termosu gorącą kawę, częstuje zebranych, wita się z dalszą rodziną. – Nie wolno płakać – upomina młodą kobietę. – Jeszcze Nebojsza zobaczy.

Mejra wierzy, że Nebojsza stanie przed Trybunałem w Hadze i odpowie za to, co robił w Omarskiej przeszło osiem lat temu. Zdaniem Mejry Bóg i tak już go pokarał za Ednę: – Ma żonę – mówi – ale nie ma potomstwa. Najgorsza to kara ze wszystkich.

W głębi hali – doktor Ewa. Przywitała się z Mejrą przed godziną i poszła do pracy. Rzadko ma chwilę przerwy (na odpoczynek, spacer, kawę w kawiarni, wycieczkę nad morze). Widzimy ją dobrze: stoi wśród białych toreb równo ułożonych na podłodze. Trzyma w ręku kość i zastanawia się, do kogo może należeć. Ktoś woła Ewę do drugiego rzędu, piąte ciało po prawej. Ewa podchodzi, jest zawsze do dyspozycji rodzin. To Enes chce z nią rozmawiać – syn Sadety, zamordowanej razem z Edną.

Wojciech Tochman, Jakbyś kamień jadła. Sejny 2002, Pogranicze.

Wojciech Tochman, Jakbyś kamień jadła (wydanie drugie). Sejny 2003, Pogranicze.