Krasnogruda nr 11. FERIDA DURAKOVIĆ: Wiersze. Przeł. Krzysztof Czyżewski.

Krasnogruda nr 11. FERIDA DURAKOVIĆ: Wiersze. Przeł. Krzysztof Czyżewski.

FERIDA DURAKOVIĆ 

Wiersze 

Przełożył 
KRZYSZTOF CZYŻEWSKI 

Nagroda Nobla 1987 
List młodego pisarza 
Oto ja, by zacząć od początku. Bez pamięci, bez twarzy. 
Radzę sobie z wiekiem, chuda i dojrzała, skoro Dojrzałość jest wszystkim. 
Po moim Odjeżdżam nie ma przecinka ani wykrzyknika. 
No dobrze, mój miły... Tylko dążenie się liczy.

Pójdę. Ani smukła, ani z łukiem srebrnym. Ta sama. 
Nie pragnę nawet by Tam inne owoce dojrzewały. 
Nie chcę choćby tego by ta droga była czysta 
na której lepsi ode mnie i odważniejsi będą umierali. 

Tak jest dla każdego: listopad, chłód, i plucha. 
Tylko dla niektórych lepiej jest lub gorzej 
od sytości innych odgrodzić swój głód. 
Ja mam dość. Odchodzę. Zapłakane zamykam okna 

i siadam naprzeciw ognia, co znaczy, że już idę: 
tam, gdzie step, i Josip, Petersburga drogi uśmiech. 
I tak każdego dnia idę. Semper idem. 
Jeździec z wiersza na ścieżce przy domu zostawia ślad. 

Piękna i Bestia 
Łżąca Piękna 
Trzasnęła drzwiami 
W końcu 
Jak Ojczyzna 
I przepadła 
W Historii. 

Mimo wszystko Łżącą Piękną, 
I Ojczyznę 
Coś łączy wspólnego: 
Obie pozostawiają za sobą 
Chłopców 
Którzy umrą 
Za nie. 

wojna 1991 

Pieśń Federico 
Ona czekała na zboczach wiersza 
grzejąc tłuste palce na ogniu naszych słów. 
Wyruszyli wojownicy z wiersza. Ona machała - 
nie sierpem, lecz zbłyskiem sierpa w pomroce - 
błyskawicą, która posiekała nasze niebo na noc i noc. 
A ona sobie poczeka: aż jej czekanie 
wierszem opłacone będzie. 

Prowadzeni przeze mnie wojownicy 
w wierszu przytupują jak w tańcu. 
Czułem chłód w brzuchu, w ustach, 
w wojownikach, którzy mówili: 

Na wojnę! Do boju! Do wiersza! 
Okryj się swą flagą w bitwie i w grobie! 
Znamy wszystkie drogi. Są takie same. 
Śmierć została za nami, co oznacza, że czeka 
aż przybędziemy, każdy do swojej Kordoby. 

Dziecięce lusterko 
W końcu korytarza 
jaśniejszą ciemność odbija 
dziecięce lusterko. 

Sarajewo 1996 

Czas się zbliża i jest zimno 
Odchodzę, miły. Zbyt wiele radości z tobą dzielę. 
Moje serce, zatruta roślina, nie nawykło do tego. 
Bólu było zbyt wiele. Moje "pożegnania" i inne... 
Lepiej pójdę teraz, póki jest jeszcze ślad 
miłości w nas ukryty, póki maleńkie 
zwierciadło drży tam, gdzie zaglądasz w siebie, 
spoglądając na mnie. Tak - i tylko tak - trochę 
rzadkiej radości przetrwa, ogrzewając nas, już 
potykając się przy nas, znużonych i dojrzałych. 
Nie ma miłości wspaniałej, kwiecie mego szczęścia. 
Odeszła wraz z romansem, obiecując 
ciepły dom z pieluchami, chorobą, swojską 
herbatką na ziołach... Z duchem, ojcem i synem. 

Dlatego idę sobie, miły, choćby 
do drugiego pokoju! By nie patrzeć w twoje 
zwierciadło, podobne do mojego, spracowanego, 
wyczerpanego, dobrze już podeszłego wieku, do mojego skazania, 
nie nadającego się do wierności, 
wiecznego i wspaniałego! 

Swą miłością chronię cię przed romansem, 
i płaczę, gdyż - niestety - muszę 
już iść, wydając ciebie jak złotą monetę, 
jedyną rzecz, którą miałam. 
Odchodzę, ukochany. 

Mam dość ciebie, jak i ty mnie. 
Starczy już tego. Dosyć. Dosyć. 

24 stycznia 1987 
Oto tego ranka zaświtało lato: 
skroś ziąb i krzyk 
Maryna Cwietajewa 
zakreśliła krąg palcem 
na oknie wagonu 
zamiast mnie. 

Sarna 
Dziewczyna z milczącą perłą w głosie, 
dziewczynka, bojąca się już samotności 
obsypuje mnie tkliwością niby puchem: 
bym miękko upadła gdy przyjdzie upadać. 

W dłoni - mrok jest mały, i wiem dlaczego: 
z jej gładkiej skóry schodzi czerń, ta sama 
która w jej oczach smutną różą gaśnie. 

Idzie zima. Z przepaską na oczach, 
z rozwartymi dłońmi, wypchnę ją w świat. 

Boże drzewko, Sarajewo 
M.H. 
Dościga nas to miasto, ściska 
ramionami wokół szyi. Spoglądamy na nie z wysoka - 
chwilowi cezarowie, oddychający jego tchnieniem: 
ciała ludzkie, boskie kwiaty; pomrukujący dworzec, 
cichanie japońskiej wiśni w ogrodzie Muzeum 
i ci tak nam drodzy, ugnieżdżeni pod sercem. 

Jedno z nas macha ręką 
ku zburzonej wieży, wysoko - jakby dawał przyzwolenie 
by została na nowo wzniesiona, i mówi: 
Niezwykłe wciąż pozostaje to miasto. 
Zstąpmy z wysokości. 
Należy z większą skromnością spoglądać 
w oblicze historii. Tylko wówczas dowiemy się coś 
o sobie: jak wielcy byliśmy pośród nędzy i wspaniałości? 
Ni to nędzni, ni wspaniali, 
i oby tylko, daj Boże, tak pozostało. 
Każdy odrzuca od siebie to, co bardziej wyniośli 
i dumni i wielcy osiągnęli 
w sposób prosty i natchniony: gromadzenie, pomnażanie, 
dzielenie, odejmowanie... 

Pójdźmy zatem i my, 
gospodarze powietrznej wieży - zstąpmy do miasta 
cisi i wszystkim poranieni. 
W dół się potoczymy po dłoni uliczki, jak krople... 
...tak, że nie spełnią się nam nasze sny. 
Wszystkie są takie same: gromadzenie, pomnażanie, 
dzielenie, odejmowanie... 

* * * 

Jak to jest ważne - radować się. 
Wszystkim! Nawet zamknięte drzwi przyjąć jako dar! 
A ty, skoro nie potrafisz się radować, raduj się 
możnością tego, który potrafi! Dobry mój, 

tam w świecie nic nie jest dobre: 
ni miejsce, ni czas, ni akcja. Ale czyż trzeba 
szanować tą starą jedność naszego dramatu? 
Nie po to ta przechadzka. Z zamkniętymi oczami 
przejść przez mgłę, jak podczas wojny, ku Słońcu, 
na wzgórze ponad miastem, na wieżę. Jeśli kiedykolwiek 
będziesz radosny w tym mieście, przywołaj mnie: 
obecność świadka daje życie każdej historii. 

W tym mieście, mówię, w tej rozłupanej ziemskiej czaszy, 
z której wycieka tkliwość i smród, w tym 
niezwykłym mieście są drzewa, które, o radości, 
ku niebu rosną 
jak nigdzie! 

* * * 
Dzień przed podróżą ku zimie 

W chłodny dzień rozbite szkło spod okna 
wysyła sygnały: dobrze jest, wszystko jest dobrze 
dopokąd nas Słońce opromienia, dla wszystkich dobrze... 
Gasi pomrokę w duszach żywych, 
szaleństwo uprowadza gdzieś dalej, na skraj 
starej puszczy - tam sobie żyją bestie 
i nikogo nie dziwi czego im się zachciewa. 

Nasza jest skromność oswojonych przedmiotów, 
popołudniowy spokój domu, 
nasze są mit i historia, bo dalekie od nas... 
Płaczę na myśl o drodze, którą muszę przebyć, 
a i tak dobrze mi, grzeje mnie zimowe słońce na ścianie, 
grzeje potrzeba płaczu i pisania, 
więc zapisuję ślad na śniegu, pozostawiam 
czerwony szal i rękawiczki na śniegu, o północy 
w pobliżu chorej róży, która modli się spod śniegu: 
jestem tutaj, Słońce, 
tutaj. Znikąd pomocy, czyż więc 
i ja muszę podróżować? jak długo? 

Nieprzygotowani, podróżujemy ku zimie... 
Starzy ludzie chronią swe życie stąpając ostrożnie po lodzie. 
Chłopcy przebiegają obok nich nie myśląc o upadku. 

* * * 

No dobrze, nie ma nadziei, że powrócisz, zatem 
idź naprzód, odważnie, jak partyzanci, poprzez mrok 
lat, poprzez poranne pajęczyny, na przekór sobie, jak 
w kopalni, w głąb której twój brat spuszcza się właśnie. 

No i co z tego, że zimno? Nawet korzenie w ziemi 
potrzebują odwagi by rosnąć, nawet zmarzłe robaki, nawet ja. 

A przy okazji, czy lipiec kiedykolwiek istniał? Kiedy to 
ta ćwierkająca ptaszyna tarzała się w kurzu przed domem? 
Wiesz, z miłością myślę o kropli lipcowego deszczu 
toczącej się w dół zakurzonej uliczki, aż dopokąd 
nie zadusiła się w niesłyszalnym kaszlu... 
Panie, daj tak niewiele a stanie się królestwo moje! 
Czyż to nie niezwykłe i piękne zapragnąć swego pragnienia? 

Styczeń mądrze dobiera swoich kochanków: 
dziewczyny i chłopcy, nieustraszeni 
w radości i chłodzie. 

* * * 

Biją człowieka za poręczą na klatce schodowej. 
Dziecko przechodzi na czerwonym świetle 
jak lunatyk przez życie. 
Drzewo w parku drży opadając z liści - 
To wszystko nie zależy ode mnie. Także miłość: 
ona przychodzi zimą, szukając dla siebie ciepłego leża. 
Marzy o czymś innym... przechodząc przez zimne urzędy, 
czekając sądu, ślubu, potwierdzenia zamieszkiwania... 
o nim, przechadzającym się z psem na brzegu, 
ciągle młodym, odkąd o śmierci dzień i noc rozmyśla. 
Jednym językiem mówią rośliny i on - ścięty 
kiedy spada, kwiat zakreśla linię jego strachu. 

A moja miłość z tego jest świata, w całości. Oswojona, 
szuka uwagi i czułości. Z trudem może go 
unieść, stworzonego ze snów bezsennych nocy, 
z jedwabnych substancji oddających kształt 
jego niepowtarzalności. 

Dlatego on tak nagle opadnie. Chcę opisać 
linię jego strachu. 

Dobry mój, daleko są wzgórza, gdzie twoja Piękna sypia. 
Od kiedy gotowy jesteś do drogi? Od pierwszej kreski zakrzywionej w zeszycie, 
od pierwszego drżenia wody, gdy pochyliłeś się nad nią... 
Siostra poszła sobie. Nieprzyjemnie jest przyjaciołom wieczorem 
opisywać swój strach. 

Lepiej - do garnca zlać duszę, w cudne 
naczynie, stanowczo. Z wodą wypijając 
inną duszę może się zdarzyć, że Piękna czułymi ustami 
twych ust dotknie. 

Niebiosa sławę garnca śpiewają. 

* * * 
S, miasto bez Orientu 

Stąpaj w pośpiechu 
i myśl o mnie: 
Ja jestem Miastem. Ja twoją twarzą. 
Jesteśmy i pokrzywą i kwiatem 
w oku niewolnicy 
z Orientu. 

Stąpaj w rozpaczy. 
Będę myślała o tobie: 
ty - samotny i maleńki - tyś mą twarzą. 
Jesteśmy i skórą i srebrną nitką 
na ciele niewolnicy 
z Orientu. 

Stąpaj w miłości 
nie myśląc o mnie 
z niewolnicą pod ręką: 
tylko razem jesteśmy małą historią sensu. 
Ja - twoja twarz. Ty - twarz miasta 
bez Orientu. 

* * * 
Lecące dziecko 

Pójdźmy w górę miasta, cisi i, jak powiedziałam, 
wszystkim poranieni. Dostatecznie starzy 
by bać się upadku, dostatecznie młodzi 
by nas kusił. 
Patetyczny jest ten dzień, 
bliski naszemu tak zwanemu sercu. 
Boję się o innych, o mój niespokojny umysł. 
Z dłońmi w kurzu i słodkich lodach. 
Z miastem. Z ojczyzną. 

Jekovac* czeka. Zatem polecę jedynie 
z kamieniami i przekleństwami, z góry, 
w mętną toń rzeki. 

By zadrżał czarny bez nad wodą; 
by ptak się zerwał, z duszą; 
by pożałował dzień świetlisty, lipcowy, 
że znowu ktoś z rzeką niegodnie postępuje. 
By stało się wszystko. 
I nic. 

* Jekovac - wysoka skała u wejścia do Sarajewa, owiana złą sławą samobójczych lotów w przepaść (przyp. tłum.)

Krasnogruda nr 11, Sejny 2000, Pogranicze.