Krasnogruda nr 11. IZET SARAJLIĆ: Kocham bardzo (fragmenty). Przeł. Danuta Cirlić-Straszyńska.

Krasnogruda nr 11. IZET SARAJLIĆ: Kocham bardzo (fragmenty). Przeł. Danuta Cirlić-Straszyńska.

IZET SARAJLIĆ 

Kocham bardzo 

Przełożyła 
DANUTA CIRLIĆ-STRASZYŃSKA 

Przy Ognjena Pricy 4 
Ojciec Mikicy, Petar, i ciotka Ajla sprowadzili się na ulicę Ognjena Pricy 4 po tym, jak w roku 1945, po wyzwoleniu Sarajewa, swoje poprzednie mieszkanie przy dawnej ulicy Bory Kovaczevicia musieli ustąpić któremuś z ówczesnych prominentów. Należeli do pokonanej klasy; matka, która umarła na tyfus w 1942 roku, była Austriaczką. 

Przy Ognjena Pricy przydzielono im pokój z kuchnią w trzypokojowym mieszkaniu ze wspólnym klozetem. Do dwóch pozostałych pokoi wprowadzili się stryj Mikicy, Andrija, z dwojgiem małych dzieci i młoda partyzantka w zaawansowanej ciąży. Ta porzucona zwyciężczyni którejś nocy tu właśnie odebrała sobie życie.

Pokój po niej dostał najpierw pewien dyrygent, potem pewien harmonista, a na początku lat pięćdziesiątych wprowadził się tutaj niejaki Refik, pijaczyna. Refik naturalnie nigdy nie sprzątał swojego barłogu, z którego strasznie zalatywało. W takiej to nędzy przyszła pani Sarajlić, a na razie Ida Kalasz, uczennica II Żeńskiego Gimnazjum i członkini Towarzystwa Kulturalno-Artystycznego dla Młodzieży im. Miljenka Cvitkovicia, wkuwała angielski i czytała Galsworthyego. Do tego trzeba dodać całkowity brak umiejętności, jaki przejawiał stryj Andrija w organizowaniu życia rodziny, która spadła na barki małej Gity. A jednak, mimo wszystko, ulica Ognjena Pricy była i pozostała dla mnie najświętszym w Sarajewie miejscem, które - oprócz pewnego grobu na cmentarzu "Pod Lwem" - odwiedzam najchętniej. 

Teraz mieszka tam Pavka Kalasz z synem Lorką, wdowa po Żeljku, synu Andrii. Pavka czasami pozwala mi przeciągnąć dłonią po meblach, które kiedyś należały do Mikicy. Żałuję tylko, że w kuchni nie ma już staroświeckiej ławy; na niej, w zimowe wieczory czytałem Mikicy, zawiniętej w koc, poetów, którzy wtedy mi się podobali. 

Kiedy po raz pierwszy otworzyły się przede mną drzwi przy Ognjena Pricy 4 - nie wiem. Mogę jednak powiedzieć, że dopóki to nie nastąpiło, za Mikicą oglądało się pół młodego Sarajewa. Gdy była na pierwszym roku agronomii, pewien przyszły profesor leśnictwa przemierzył w jej towarzystwie korso i już uważał się za króla. Wolnego, niekoronowany! Nie upajaj się fikcją. Nie myślisz chyba, że jej przyszłość to sosny i rododendrony! 

Jej przyszłość to ulica Króla Tvrtka, tylko że ona jeszcze o tym nie wie. No, może wie, ale najpierw musi rozstrzygnąć dylemat rewolucji w głowie przyszłego poety z ulicy Trvtka, których ona po wspomnianym doświadczeniu z mieszkaniem tak się obawia. Poza tym warto się zastanowić, czy wskazane jest łączenie swojego życia z kimś, kto w porę nie może nawet zdać matury. 

Do naszego pierwszego spotkania, do pierwszej ulewy pod wspólnym parasolem musiało w ogóle upłynąć jeszcze wiele wody. 

W styczniu 1950 roku, podczas tury objazdowej Towarzystwa im. Cvitkovicia, dorobiłem się ostrego zapalenia stawów i musiałem leżeć, dopóki za pośrednictwem przyjaciół nie sprowadzono ze Szwajcarii zastrzyków irgapiryny. Połowa "Cvitkovicia" przeniosła się na ulicę Króla Tvrtka. Miszo Milić przychodził z gitarą, bo pianina mimo wszystko nie mógł przydźwigać. 

Pewnego wieczoru zjawiła się, z Żelją Jurić, Mikica. Nigdy jeszcze mój pokój nie wydawał mi się taki śliczny i przytulny. 

Były to czasy, gdy odkrywałem Lorcę. I nawet napisałem na ścianie: 

Si muero, 
desde el balcon abierto. 
Jeśli umrę, zostawcie balkon otwarty... Ale już nie chciałem umierać. Chciałem przynajmniej jeszcze raz otworzyć jej drzwi. Mikica wyszła zadowolona z odwiedzin i zabrała z sobą egzemplarz mojego pierwszego, świeżo wydanego tomiku, w którym na dwudziestej trzeciej stronie był wierszyk z inicjałami I. K. - z jej inicjałami: 

Liście wołają nas do lasu... 
Chcesz, pójdziemy? 

Snem skradzionym ptakom zawczasu 
cicho uśniemy. 

Darujemy niebu modremu 
uśmiech nasz czysty. 

Chodź. Czyż jedno drugiemu 
nie jesteśmy już bliscy? 
Oto dlaczego jeszcze kocham poezję: bo to ona w tym czarodziejskim mieście, najpiękniejszym ze wszystkich, jakie widziałem, połączyła ostatecznie ulicę Tvrtka z ulicą Ognjena Pricy. Przez cały rok 1949 te dwie ulice biegły sobie naprzeciw, a 9 sierpnia 1950 wreszcie się połączyły. 

W tym samym roku Mikicy umarł ojciec, z którym, po śmierci mamy, była bardzo związana. 

Czy on, który zdawał sobie sprawę, że moje oko padło na jego córkę jedynaczkę, zaakceptował mnie - nie wiem. Ale miałem już akceptację najwyższej instancji na świecie - serca Mikicy. I czegóż jeszcze mógłbym chcieć? 

Pochwała stołu kuchennego 
Kiedy w końcu, dzięki szefowi agitpropu, Novakoviciowi, któremu chyba się sprzykrzyły ciągłe insynuacje pod moim adresem, dostaliśmy przydział mieszkania - co prawda nie dwupokojowego, jak mi obiecywano, ale jednopokojowego, i to na peryferiach - byłem równie szczęśliwy, jak wściekły. Bo może chodzi o to, żeby się mnie pozbyć z miasta? 

Mikica rozumowała odwrotnie: naszego mieszkania nie będziemy w ogóle traktować jako mieszkanie, ale jako coś w rodzaju domku letniego. Koło domu kumkały żaby, potomstwo żab, które rechotały tu w czasach, gdy cała ta okolica należała do jedynego w mieście kąpieliska. Wieczorami na gałęziach drzew ktoś umieszczał nuty i rechot żab zastępowała piosenka słowika. To słowiki są winne temu, że ów domek letni, po kupieniu najpotrzebniejszych rzeczy, uznaliśmy wkrótce za nasze jedyne gniazdo rodzinne. 

Wraz z postępem urbanizacji słowiki i żaby niestety zniknęły z osiedla, ale wtedy już nikt by nas nie wypędził do miejskiego kotłowiska. Za ulicami Ognjena Pricy i Króla Tvrtka nie tęskniły już nawet moje wiersze.

Dziesięć lat później, gdy nasza córka Tamara dotarła do powieści Louisy Alcott, pozwolono nam zająć także sąsiednie mieszkanie Staki Erak, która po rozwodzie przeprowadziła się na Grbavicę. 

Dopiero wtedy, mając swój pokój do pracy, uświadomiłem sobie wartość stołu kuchennego, przy którym - gdy Mikica kończyła prasowanie - pisało się z taką przyjemnością i radością w sercu - jak przy pocałunku. Chyba i wierszom sprzyjało to, że powstawały na blacie stołu jeszcze gorącego od żelazka, którym ona i w wierszach, i w rzeczywistości prasowała moje koszule i pidżamy. 

W dawnym, młodzieńczym wierszu "Dedykacja" były między innymi takie linijki: 

Moje oczy, wargi, zęby chcę tobie poświęcić. 
Wiersze? 
Co ci po wierszach pisanych dlatego, że nie umiałem milczeć? 
Co ci po wierszach, które nie mogą cię całować? 
Nie byłem już pewien, czy te wersy są prawdziwe. Wiersze pisane na stole kuchennym miały nawet tę właściwość - całowały! 

Pierre Besuchow w Sarajewie, 1992 
Z naszych przyjaciół najczęściej odwiedzał nas podczas wojny Juraj Martinović - który oprócz nas miał tu pewną profesorkę na sąsiedniej ulicy, Marcela Sznajdera 8. 

Przypominało nam to dobre, stare, wieczne Sarajewo. Pięćdziesięciopięcioletni Romeo, historyk literatury, profesor uniwersytetu, członek Słoweńskiej Akademii Nauk i Sztuk, ostatni za socjalizmu prezydent miasta, i czterdziestoletnia profesorka języka niemieckiego - taka wojenna miłość mogła się zdarzyć tylko w Sarajewie, otoczonym ze wszystkim stron nienawiścią, jakiej nie zna historia. 

Gdy w drodze do profesorki zatrzymywał Jurija ostrzał, chronił się w naszej piwnicy. Później, gdy ostrzał przenosił się na inne dzielnice, dołączała do nas profesorka. Jeżeli mieliśmy kawę albo chociaż cykorię, na kuchence z garnka, otrzymanej w darze od starego "cvitkoviciovca" Srećka Ciuricia - przed wojną baletmistrza Teatru Narodowego, a teraz "fabrykanta" tych małych sarajewskich kuchenek wojennych - parzyliśmy kawę. 

Mikica, która bardzo lubiła Juraja, wiedziała o jego dwóch nieudanych małżeństwach. Miała nadzieję, że ten wojenny romans zamieni się w trwały związek. 

Niestety, nasze pragnienia się nie spełniły. Dla Mikicy i dla mnie Juraj pozostał jednak sarajewskim Pierre Besuchowem, który z pogardą śmierci pojawia się w najniebezpieczniejszch miejscach, aby własnym przykładem dać ludziom do zrozumienia, że w tym mieście nie można żyć bez miłości. Ani żyć, ani nawet umrzeć... 

Mało kto wie, że podczas tego chodzenia po Sarajewie Juraj został ranny. Wydaje mi się, że w mieście, gdzie tylu było zabitych i umarłych, czułby się głęboko dotknięty, gdyby mu się przynajmniej to nie zdarzyło. 

Stanko 
Gdybym miał własną kapitułę, jedyne dwa ordery moich uczuć pierwszej klasy przyznałbym Tadeuszowi Mazowieckiemu i Stankowi Ceroviciowi. Mazowieckiemu powiedziałem to w wywiadzie dla jednego z polskich czasopism, a on podziękował mi we wzruszającym liście. Stankowi mówię to teraz. Stanko odwdzięczył mi się już wcześniej chyba najpiękniejszym esejem o mnie, jaki kiedykolwiek czytałem. Najpiękniejszym, a może i najważniejszym. 

W dzienniku wojennym, który wtedy prowadziłem, zapisałem między innymi: "Pomiędzy braćmi Grimm a braćmi Goncourt zawsze wybrałbym - braci Ceroviciów". W czasach, gdy baterie oszczędzaliśmy wyłącznie na komentarze radiowe Stanka Cerovicia, słuchane najczęściej w piwnicy, oprócz Stanka w tym samym RFI i z tymi samymi uczuciami solidarności z Bośnią, z jej tragedią, odezwał się jego młodszy brat Stojan. Stankowi w Paryżu było łatwiej; Stojan w Belgradzie mógł to przypłacić głową. 

Wówczas jeszcze nie wiedziałem, że bracia Ceroviciowie to siostrzeńcy Dzilasa. Później stało się dla mnie jasne, po kim są tak zabójczo wymowni i odważni. 

Milovana Dzilasa, który w swoim ostatnim wywiadzie radiowym z wielką miłością wypowiadał się o Bośni, widziałem tylko raz w życiu, nad jeziorem Boraczkim. Zostałem właśnie wyrzucony z "Cvitkovicia". Gdyby wiedział, że w parę lat później jego też wyrzucą, i to nie z towarzystwa kulturalno-artystycznego, ale z Komitetu Centralnego partii, może by mnie zaprosił na kawę. 

O Dzilasie skądinąd, na melodię popularnej w latach sześćdziesiątych piosenki "Tri goda ty mnie sniłas", ułożyłem następujący kuplet: 

Kak eto wsio słucziłos, 
kakije wieczera, 
uszoł towariszcz Dzilas, 
ministrom był wczera. 
Gdybym wtedy znał Stanka, ten wierszyk z pewnością by dotarł do uszu jego wuja w sremsko-mitrovickim więzieniu. Może by i rozśmieszył srogiego, jak go sobie wyobrażałem, Dzilasa. 

Milovan Dzilas umarł wtedy, kiedy na Sarajewo wystrzelono już jakieś 100 000 granatów. Stanko chyba nie pogniewa się, gdy powiem, że w pewnym sensie kontynuuje dzieło wuja. 

I - co za szczęście! Pewnego dnia, ni to wojny, ni to pokoju, stanął w naszych drzwiach nie kto inny, jak Stanko Cerović. 

Nasz dom nie mógłby się skarżyć, że nie odwiedzali go znani ludzie. Wspomnę tylko niektórych, którzy się przez niego przewinęli: Margarita Aligier, Bełła Achmadulina, Elisabet Hermodsson, Desanka Maksimović, Gustav Krklec, Dobrisza Cesarić, Blaże Koneski, Stevan Raiczković, Kajetan Kovicz, Hans Magnus Enzensberger, Paul Wiens, Borys Słucki, Jewgienij Winokurow, Fazil Hüsnü Daglarca, Alfonso Gatto, Eduardas Mieżelaitis, Abd Al-Vahhab Al-Bajati, Marin Sorescu, Carl Frederik Prytz... 

Jeszcze była wojna i wszyscy razem mogliśmy w każdej chwili zginąć, więc chyba dlatego na widok Stanka ucieszyliśmy się, jakby to był ktoś najbliższy. Mikica szczerze ubolewała nad tym, że nie ma z czego przyrządzić swoich prawdziwych pokojowych lasagne. 

Potem Stanko i ja poszliśmy na kolację do Duszki Juriszić, dziennikarki z sarajewskiej telewizji. Rakija za rakiją, opowieść za opowieścią, ogórek za ogórkiem i ani się obejrzeliśmy, jak za oknem zaświtało. Problem w tym, że urzeczony talentem narratorskim Stanka zapomniałem odezwać się do domu. 

Mikica nie znała numeru Duszki, a informacji wtedy chyba jeszcze nie było. Przeżyła więc jedną z najcięższych swoich nocy, z myślą o najgorszym. Wzywała nawet policję i pogotowie. 

Gdy zamiast Stanka był ze mną kto inny, choćby sam Johann Wolfgang Goethe, wyrzucałaby mi tę beztroskę do końca wojny. W wypadku Stanka wystarczyło, że przeprosił ją za nas obydwóch, i tego samego dnia wszystko zostało mi darowane. 

Pocałunek na ulicy Masaryka 
W wojennym roku 1992 odmówiłem z kolei dalszego uczestnictwa w pracach komisji do spraw zmiany nazw ulic. Chodziło o ulice Tomasza Masaryka i Maksyma Gorkiego. 

Ulicą Czobanija i ulicą Hamzy Humo - tak nazywają się teraz - nigdy nie przeszedłem z Mikicą pod rękę. A na ulicy Masaryka, w drodze do Foglów, nieraz potrafiłem ją pocałować. Mikica uważała wprawdzie, że ulica nie jest najlepszym miejscem do takich wyczynów, ale ze względu na poezję czeską, na Jirzi Wolkera - naszą pierwszą wspólną poetycką miłość - pocałunkowi na ulicy Tomasza Masaryka nigdy się nie sprzeciwiała. 

A co do Hamzy Humo - jak powiedziałem rezygnując z dalszej pracy w komisji - na pewno sam by się nie czuł przyjemnie na ukradzionej ulicy. Miał już zresztą ładną uliczkę na Marindvorze: pięć czy sześć domów, jeden garaż, jedno ogrodzenie z napisem "Uwaga! Zły pies!". I na rogu świetnie zaopatrzony sklepik. W tym sklepiku przy ulicy Hamzy Humo od czasu do czasu kupowałem wino i wafelki. Przy obecnej ulicy jego imienia na pewno nigdy nie będę kupował tych neapolitanek. Tu zresztą nie ma sklepików. Tylko przystanek tramwajowy, dwa mostki na Potoku Koszevskim i szereg kamienic. W jednej z nich mieszkała wielka przyjaciółka mojej siostry Razy, Vera Sekerez, która umarła niedługo po niej... 

Broniąc ulicy Masaryka powoływałem się na fakt, że niemal od stu lat istnieje jakiś tajemny związek między Sarajewem a Pragą, że na katolickim starym cmentarzu można znaleźć niemało czeskich nazwisk i wreszcie, że w Sarajewie zaczyna się akcja najsłynniejszej czeskiej powieści Przygody dobrego wojaka Szwejka. W komisji, poza mną, siedziało jeszcze trzech pisarzy, ale żaden z nich mnie nie poparł. Pewnie dlatego w związku z ulicą Maksyma Gorkiego powiedziałem, że zamiast Hamzie Humo powinni ją przyznać Borysowi Jelcynowi, który wielkiemu i oczywiście nie tylko proletariackiemu pisarzowi odebrał ulicę w Moskwie, a na dobitkę jeszcze i miasto nad Wołgą. Z takiego uzasadnienia przynajmniej uśmiali się dwaj członkowie komisji. Trzeci, który jak tylu innych doktoryzował się w czasach socjalizmu, gdy mnie i mojej żonie nie pozwolono nawet dojść do dyplomu, palnął coś o moim komunizmie. Zgasiłem papierosa, zgarnąłem swoje manatki i wyszedłem. Choć tu i ówdzie odzywał się snajper, postanowiłem przejść się ostatni raz ulicami Tomasza Masaryka i Maksyma Gorkiego. Byłem dumny z tego, że przynajmniej ja nie odebrałem im tych ulic. 

31 styczeń 
Jest sobota, 31 stycznia 1998. 

Po sześciu miesiącach użerania się z majstrami wszelkich możliwych specjalności, z których każdy w czymś nawalał - a potem swoją złotą rączką naprawiał to nasz sąsiad Faik - mansarda Tamary, dzięki szwedzkiej "Caritas" i rozmaitym darom, nadaje się w końcu do zamieszkania. 

O szóstej Faik wypił ostatnią coca-colę i poszedł. Tamara na górze zawieszała już obrazy. Zostaliśmy sami w naszej części mieszkania. Wzięliśmy się za ręce i jednocześnie powiedzieliśmy prawie to samo: "Chyba nareszcie będziemy mogli zacząć to, gdzie stanęliśmy w 1992 roku". Nie muszę mówić, ile w tym zdaniu było tęsknoty. 

Jutro nie robimy nic. Pójdziemy na kawę do "Imperialu", może i obiad zjemy na mieście. 

W tej chwili tylko śmierć wiedziała, że z naszego upragnionego jutra nic nie będzie. 

Kto inny będzie od jutra oglądał kolejne odcinki "Maigreta", kupował nowe żyrandole, przerabiał stare sukienki, słuchał we dwoje Pavarottiego, wspominał, komentował przeczytane książki, karmił wróble i gołębie, kto inny pojedzie na Ilidżę, pójdzie na wernisaż do galerii malarstwa, będzie się cieszył słońcem, czekał na listonosza... Nasze ostatnie jutro istniało jeszcze tylko wczoraj. Od jutra, choć nie mamy o tym pojęcia, zacznie się moje życie w pojedynkę. 

Trzymamy się za ręce, para starych kochanków - jeśli zmierzyć nasz staż miłosny, może najstarsza w mieście. Przeżyliśmy całe piekło blokady Sarajewa, oblepialiśmy folią wytłuczone okna, zbieraliśmy deszczówkę, wypraszaliśmy papierosy, zdążyliśmy nawet wyremontować mansardę dla Tamary. Od jutra będziemy mogli zacząć nasze cudowne życie tam, gdzie zatrzymało się w 1992 roku... 

O ósmej pościeliłem łóżka. Od jutra będę ścielił tylko jedno. 

Gdyby chociaż, jak Śpiąca Królewna, połknęła zatrute jabłko, po stu latach jakiś królewicz pocałunkiem przywróciłby ją do życia. 

Jeżeli chodzi o nią, jestem egoistą, ale w tym wypadku darowałbym jej i królewicza, i jego, a nie mój, pocałunek - byle tylko, choćby i nie dla mnie, ożyła! 

Życie jest piękne 
Owszem, Nazimie, życie jest piękne, gdy ma się swoją Anuszkę i gdy idei, której się poświęciłeś, nie zdążyli skompromitować jej wyznawcy. 

Owszem, piękne, dopóki "Aurora", zakotwiczona przed Akademią Nachimowa, nie musi wstydzić się zbrodni popełnionych w jej imieniu. 

Życie zapewne bywa piękne i dla tych, którzy nie mają Anuszki ani żadnych obowiązków i zajęci wyłącznie sobą, nigdy nie marzyli o lepszym świecie. Czy takie życie można w ogóle nazwać życiem, to inna sprawa.

Ale co z tymi, którzy zostali bez swojej Anuszki i nie są pewni, czy światu są jeszcze potrzebne ich marzenia? 

Nazim Hikmet był w innych moich książkach, niech będzie również w tej... 

Ty nie wiesz, Nazimie, że w dniu, w którym skosił cię zawał, byłem w Pieriediełkinie, u twego sąsiada, Stiepana Piotrowicza Szczipaczowa. 

Ale nie wiesz także tego, jak zazdrościłeś Mikicy, gdy wracała z podróży służbowych ze Stambułu. Jak - moimi oczyma - wpatrywałeś się w jej walizkę z nalepką stambulskiego hotelu. Ach, gdybyż ta nalepka mogła w jakiś sposób dostać się tobie! Oddałbyś za nią pół Moskwy i dwa Rostowy nad Donem. 

Skądinąd nas też, podobnie jak ciebie z Anuszką, gdy po jakimś seansie filmowym usiedliśmy na ławce w Wielkim Parku, żeby zapalić papierosa, milicjant, któremu wydaliśmy się podejrzani, chciał zabrać nas na komisariat. Chyba i mnie coś wtedy odbiło, bo w odpowiedzi palnąłem, że podejrzani siedzą nie w parku, ale w Komitecie Centralnym. 

Milicjantowi, o dziwo, się to spodobało i nawet zapalił z nami papierosa. Szkoda. Gdyby nas był zabrał na komisariat, ja też mógłbym się chwalić, że za komuny siedziałem. 

Nowi sąsiedzi 
Nikt z mieszkańców cmentarza nie może być szczęśliwy, jeżeli jego najbliższą sąsiadką jest jednoroczna dziewczynka. A najbliższa nowa sąsiadka Mikicy, Tara M. Djordjević, urodziła się i zmarła w tym samym 1994 roku. Jeśli tu jest czyjekolwiek miejsce, to na pewno nie jej. Miałaby teraz pięć lat. Mama by jej czytała Kozę i siedem koźlątek... 

Czworo Tatareviciów spoczywających na lewo od grobu Mikicy rozerwała bomba, gdy jedli obiad. Wyrwę w ścianie ich domu obok kina "Tesla" dawno zamurowano, ale w oczach sarajewian, którzy przeżyli wojnę, ta wyrwa zawsze tu będzie. 

Igor Rehar, w wieku Raymonda Radigueta, być może dopiero w schronie, przy świecy, zaczął czytać Diabła wcielonego. Matka Igora, podobnie jak ja do Mikicy, przychodzi tu codziennie. Stąd się dowiedziałem, że zginął w głośnej masakrze na targu Markale. 

Parę rzędów wyżej leży Damjan Ramić, syn malarza Affana Ramicia. Mając dwadzieścia jeden lat poległ w bitwie o Azicie. Jego córka ma teraz tyle samo lat, co śmierć ojca. Przy Affanie słowem nie można wspomnieć o Aziciach. 

Tonka Aniczić (1899-1992) przynajmniej się nażyła. Czy musiała doczekać tej wojny? 

Osvaldo Moreno umarł kilka miesięcy wcześniej niż Mikica. Dziś, pod śniegiem, było mi bardzo żal tego Włocha ożenionego z Bośniaczką. 

Najbliższym nowym sąsiadem Mikicy jest także Ladislav Lenard. Za jaką wielką Serbię i wielką Chorwację musiał w Sarajewie, w 1992 roku, zginąć Czech? 

Fata Maslić to jedyna sąsiadka, która była nią również w minionym życiu. Danilo jej także przynosił emeryturę. 

Miko, syn Faty, do naszej przeprowadzki na Marindvor niby gołąb pocztowy doręczał Razie nasze, a nam - jej listy. Czasami razem z listem, który zawsze mógł być ostatni, przynosił dla Vladimira parę marchewek ze swego wojennego ogródka. Nierzadko też wyciągał z torby znalezioną gdzieś po drodze deszczułkę, na której można by ugotować kawę, gdybyśmy ją mieli. Jego pojawienia się nazajutrz wyczekiwaliśmy zawsze w napięciu. Czy po drodze do domu ominął go odłamek granatu? 

Każdy z nas miał "swój" odłamek granatu. 

Nadję trafił on koło siedziby prezydenta. Borę w bramie. Igora Rehara na Markalach. Silviję Rizvanbegović w karetce pogotowia. Syna reżysera Gojka Szipovaca w drodze do domu. A Mikę, no proszę - ominął. 

Mikica jednak raz po raz wzdrygała się we śnie. Nazajutrz, ujrzawszy Mikę w drzwiach ogolonego i uśmiechniętego, długo ściskała go i całowała. Teraz ściska go jego Diana, ale w Australii. Diana, nauczycielka matematyki, wraz z dwoma synami przez dwa lata czekała na niego w Monachium, myjąc niemieckie klozety. Gdyby nie śmierć Faty, może by się nie doczekała. A może Fata uciekła na tamten świat, aby uwolnić Mikę od synowskich obowiązków? 

Opodal spoczywają Mila i Ivica Bodnaruk. Starzy przyjaciele Razy i nasi, mieli szczęście zginąć razem, przed drzwiami do domu. 

Jedną z nowych sąsiadek Mikicy była do niedawna Milica (czy Branka) Bokonjić. Parę miesięcy temu jej szczątki ekshumowano i jak słychać, przewieziono do Belgradu. 

W ciągu siedemdziesięciu lat życia w Sarajewie Branka (czy Milica) musiała chociaż raz zatańczyć walca z muzułmaninem, chociaż od jednego katolika pożyczyć skrypt z anatomii lub z teorii prawa, w towarzystwie pewnego Żyda choć raz powitać Nowy Rok. Ktoś z rodziny chyba nie mógł pogodzić się z myślą, że to jej multietniczne życie będzie trwało także i po śmierci. 

Miejsce, w którym spoczywała, jest teraz puste. Pięknie by było, gdybym mógł tu zasadzić brzozę. Mikica w jakiejś rosyjskiej powieści znalazła słowa, których potem często używała w listach: "Kocham cię do brzózki", czyli do grobu. 

Brzózka bardzo by się nam przydała, kiedy będziemy tu spoczywać razem. 

Sarajewo, 1998-1999

Krasnogruda nr 11, Sejny 2000, Pogranicze.