Krasnogruda nr 11. JURIJ ANDRUCHOWYCZ. Charków jako poezja.

Krasnogruda nr 11. JURIJ ANDRUCHOWYCZ. Charków jako poezja.

Charków jako poezja 

Z okna wagonu zdążyłem odcyfrować nazwę ostatniej przed Charkowem stacji - Nowa Bawaria. Wystarczyło to w zupełności na długaśny łańcuch metaforycznych skojarzeń: Hitler, piwo, Postyszew, marsze z pochodniami, jeszcze raz piwo, całonocne przesłuchanie, błędny obywatel Galicji, Łeś Kurbas, drut kolczasty na genitaliach, miłość do ojczyzny... 

W Charkowie było mnóstwo śniegu - tego najgorszego, wiosennego, na który nikt nigdy nie jest gotowy i wobec którego wszyscy są bezradni, w ciągu jednej doby spadła chyba półroczna norma, więc koła samochodów grzęzły w nim, kierowcy nie mogli trafić pod wskazany adres, lekki poranny kac zanurzał tę rzeczywistość w jakąś surrealistyczną głębię. Stolica mitycznej Robotniczej Ukrainy była wierna sobie, porażała postindustrialną ruiną tuż w pobliżu dworca: sądząc po krajobrazie, gdzieś tu powinna była się narodzić muzyka punk, poezja rozpaczy i proletariacka melancholia.

Przyjechałem do tego miasta po raz drugi i znowu przeżyłem to niesamowite, na poły mistyczne porażenie charkowskim autentyzmem. Zeszłego razu zaprowadzono mnie pod drzwi Chwylowego w domu pisarzy "Słowo" - tak, to właśnie te drzwi (a na nich tabliczka z jakimś zupełnie innym, zupełnie nie tym nazwiskiem!), stąd wynieśli jego ciało, windy wtedy jeszcze nie było, oto ten sam lufcik, otwarty, to z jego gabinetu, właśnie przez ten lufcik w niedzielę 13 maja 1933 roku wyrwał się na podwórze dźwięk najcelniejszego, po prostu skazanego na celność pisarskiego wystrzału - w siebie. W sąsiedniej klatce, w mieszkaniu Mychajły Semenki, poprzedniego dnia odbyło się przyjęcie, pili do jakiejś czwartej nad ranem, potem długo się rozchodzili, śpiewali, po wyjściu z klatki, wcale nie mogli się uciszyć, na ulicach czuć było woń rozkładających się trupów zmarłych z głodu chłopów, gwarne towarzystwo Semenki niewątpliwie przeszkadzało Chwylowemu w jego ostatniej nocy. 

Charków to autentyzm. To takie tragiczne muzeum, gdzie wszystkiego można dotknąć. 

Tym razem prowadził nas Wołodymyr Hariajiw, człowiek dobrze po osiemdziesiątce, to ostatni z żyjących futurystów, uczeń tegoż Semenki, świadek charkowskiej mitologii - burzliwego (i w swym patosie, i wielkości, i komizmie) wzlotu lat dwudziestych, tych opętanych projektów globalnych nowego urządzenia świata, uszczęśliwienia ludzkości, rasy, narodu, projektów, z tworzeniem których związana była cała zgraja żywych jak srebro antypodów, wśród których był i Marinetti, i Fernand Leger, i Brecht, i Majakowski (charkowianin Gro Wakar zawsze wygrywał z nim w bilard), i nieznany artysta wiedeński Schieklgruber, a także cały Charków, Charków w portretach - której postaci byś nie wziął, każda legendarna, piękno gestów, neurastenia, wystrzał Chwylowego, śmierć... 

Staliśmy na Uniwersyteckim Wzgórzu, na murze wydrapany napis - z jakiegoś powodu po rosyjsku - "Biez UNA wsiem chana", pan Wołodymyr przemierzał labirynty swoich wspomnień, spodobało mi się, że Semenkę nazywał "Semą", że miał ze sobą własnoręcznie nakreślone różnokolorowymi kredkami plany - ulic, kawiarni, rozmieszczenie biurek w dawno już nieistniejących redakcjach, jakaś firma elektroniczna wpuściła nas do obecnie własnego już pomieszczenia ("a tu siedział Kułyk"); na placu Konstytucji (dawniej Mikołaja, potem jeszcze jakiś), koło wspaniałych secesyjnych fasad Wasyla Kryczewskiego stanęliśmy w ciasnym kręgu - było wietrznie, przenikliwie zimno - tak bywa, kiedy znienacka poczujesz dotyk czegoś, co jest znacznie większe, niż mógłbyś to sobie wyobrazić.

Krasnogruda nr 11, Sejny 2000, Pogranicze.