Krasnogruda nr 11. JURIJ ANDRUCHOWYCZ. Harfa i Faun.

Krasnogruda nr 11. JURIJ ANDRUCHOWYCZ. Harfa i Faun.

Harfa i Faun 

Austriacki Salzburg - to taka dziwna miejscowość, w której wieczorne cytaty z poezji Georga Trakla przemawiają do was bezpośrednimi literami, bezpośrednio z murów: wykuto je w kamieniu i na wieki wmontowano w przedmiotową fakturę miasta. U nas takie rzeczy zwykło się określać mianem "małej formy architektonicznej" - pamiątkowe tablice, płaskorzeźby, stele. Wędrujecie więc po Salzburgu, od czasu do czasu trafiając w niezrozumiałe i hermetyczne pole Trakla, czytacie jego - dosłownie - zbrązowiałe strofy, ale nie macie czasu na odszyfrowanie znaczeń, bo zmuszeni jesteście, by iść dalej, podporządkowując się osobliwemu czarowi rzeczy niepojętych. O tym jednak innym razem. 

Owego lutowegu wieczoru z pogodą działo się coś niesamowitego - temperatura podskoczyła do prawie dwu dziestu stopni, zachodzące słońce nie ograniczało swej południowej aktywności, zaśnieżone szczyty Alp wokół wciąż jeszcze oślepiały nasz wzrok. Nie odważyliśmy się wspiąć na zamek, pozostawiając go "na potem", na jutro, obeszliśmy więc jego jasną bryłę murów okrężnymi ścieżkami, którymi opleciona jest całą góra Moenchsberg, a po naszemu Mnisza - we wczesnym średniowieczu, w jej pieczarach z piaskowca, bliżej źródeł zaczęli osiedlać się pustelnicy, rzecz jasna irlandzcy wędrowni misjonarze, bez których Zachód Europy zapewne nigdy nie zdobyłby się na chrześcijaństwo. O tym jednak innym razem. Zwrócimy jedynie uwagę na kolejną analogię - chodzi o swego rodzaju "Peczerską Ławrę"* .

Dzisiaj natomiast o harfie, o tym, jak w tym zachodzącym słońcu usłyszeliśmy ją gdzieś z dołu. 

Najpierw jednak zeszliśmy do podnóża Mniszej Góry i przecięliśmy zabytkowo-omszały cmentarz koło Świętego Piotra. Gdzieniegdzie na grobach, w sennym bezwietrzu migotały płomyki świec. I tu po raz kolejny pojawił się Trakl; okazuje się, że to on powołał świeczki do życia, o cichym migotaniu smutku mowa była w jego wierszu wyrytym na cmentarnej płycie. 

Potem usłyszeliśmy harfę i głos. Uliczka zbiegała w dół, ku staremu miastu, ku franciszkanom. Przechodni prawie nie spotykaliśmy - w lutym bywa tu najmniej turystów. A może i nie dlatego, może to przypadek. Choć zapewne nieprzypadkowo. Głośno pomyśleliśmy o zapisie? O nagraniu, o Andreasie Vollenweiderze. Nie było to jednak nagranie. 

Siedział pod murem, z harfą i w kapeluszu ŕ la polowanie na czarownice, brodaty trzydziestoletni (wieczny, wieczny!) faun. Miał na sobie wysokie, zrudziałe od pyłu z trzydziestu trzech przełęczy buty, więc nikt nie mógł zobaczyć jego kopyt. Niektórzy widzieli jego spojrzenie, rzucane ukradkiem spod kapelusza - od takich spojrzeń swego czasu zapalały się słomiane strzechy. 

Uliczny muzykant? Niektórzy przechodnie (tu pojawili się przechodnie!) rzeczywiście rzucali mu miedziaka, co w żaden sposób nie wpływało ani na grę, ani na spojrzenia. 

Kto to był? Orfeusz? Sinobrody? Walter von der Vogelweide? Stach Perfecki? 

Nie zdołaliśmy długo słuchać jego muzyki. Rozdzierała ona na strzępy nie gorzej od spojrzeń. Harfa doganiała nas, efektownie załamując się i potęgując w zaułkach śródmieścia o zmierzchu. Przyszli mi na myśl Huculi - w ich mitologii utrzymuje się, jakoby wszystkie instrumenty muzyczne pochodziły od diabła, w szczególności zaś skrzypce. Tylko trombita jest od Boga, ale to co innego. O harfie nie ma tam mowy - tym bardziej sprawa jest podejrzana. 

Przyszła mi na myśl także harfa z "Piekła muzykantów" Boscha, ot takie wyszukane narzędzie tortur. Przypomniałem sobie znajomą harfistkę, też niezłe narzędzie. Przypomniałem sobie, że przebywamy wewnątrz Trakla, że Salzburg w rzeczywistości jest zbiorkiem jego poezji. 

I dlatego wiecznie jest o zmierzchu. 

* Autor wskazuje na dwie analogie: wzgórza, zwanego po ukraińsku Czernecza Hora, na którym pochowany został Taras Szewczenko oraz wzgórz, na których położony jest największy na Ukrainie prawosławny zespół klasztorny.

Krasnogruda nr 11, Sejny 2000, Pogranicze.