Krasnogruda nr 11. JURIJ ANDRUCHOWYCZ. Pochwała zakamarków.

Krasnogruda nr 11. JURIJ ANDRUCHOWYCZ. Pochwała zakamarków.

Pochwała zakamarków 

Mijający 1996 rok mógłby stać się dla mnie jako czytelnika rokiem Brunona Schulza. Dnia 29, miesiąca lutego (okazja do przeżycia takiego dnia, jak wiadomo, niezbyt często się zdarza) wszedłem w posiadanie wydanej we Lwowie przez Oficynę Wydawniczą "Proswita" eleganckiej książki, zawierającej całą dotychczas znaną, esencjonalną spuś ciznę tego drohobyckiego alchemika - klasyczny wariant Schulzowskiego niepełnego "pełnego wydania utworów". W wymyślonych przez literaturoznawców listach przebojów XX wieku Schulz zajmuje miejsce honorowe, gdzieś w pobliżu Kafki i Prousta, według mnie bliższy Prousta, ale (boję się powierzchowności sądu) niewykluczone, że w rzeczywistości bliższy Kafce. 

Dziś mija już ósmy miesiąc od momentu, kiedy otrzymałem ten podarunek. Wciąż jeszcze nie przeczytałem Schulza. Tylko dwie i pół setki stron (przecież nie Ulisses i nawet nie Odyseja) - a mimo to nie zdążę przedrzeć się przez te chaszcze choćby do następnego lutego. Biorę tę księgę - bo okazała się księgą, nie książką - prawie co dzień i powoli wwiercam się w jej coraz bardziej gęstniejące labirynty, potem zaś, po dwu-trzech stronicach, czasem dwu-trzech akapitach, znowu odkładam... Może brakuje jadu.

Czym jest jad, pokazał mi niedawno Taras Woźniak, autor przedmowy do lwowskiego Schulza. Jad to takie swoiste trzymadełka, najczęściej ze srebra, zakończone także srebrnym, wskazującym palcem, rzecz niezbędna dla czytania Tory albo Talmudu. Starzy Żydzi wodzili srebrną wskazówką wzdłuż całego wersu, wers po wersie, od prawej ku lewej, nie opuszczając żadnego znaku. Jad zmuszał do skupienia uwagi i wewnętrznego napięcia. Przekazywał energię od księgi do czytelnika i na odwrót. Utrzymywał czytelnika w rozbudzeniu i wytrwałości. 

Zapewne mimowolnie dopuszczam się bluźnierstwa, kiedy heretycko-perwersyjnego, w dodatku piszącego po polsku Schulza stawiam obok świętych hebrajskich tekstów. Nie mogę jednak powstrzymać się od tej pokusy - tak ściśle, tak manierystycznie przeładowany, tak nad miarę wymalowany jest ten zagracony fantomami i omamami zjawiskowy świat (jaki tam Drohobycz? Jaka tam galicyjska rzeczywistość?) i, żeby stać się, żąda bezgranicznego wysiłku od czytelnika, uwagi serca i srebrnej wskazówki-palca. Bo Schulz należy do tych poetów, dla których pisać znaczy mówić w sposób dziwny, skomplikowany, wymyślny, frymuśny, osobliwy, cudaczny, ciesząc się z nieskończonych zakamarków języka i naruszając koniunktury społecznej wagi. 

Tak więc na tematy społeczne. Dla kogo istnieje ta wieść, zapytuję siebie. Czy, jak sformułował to Antonycz, daleki galicyjsko-literacki krewny Schulza, "kto słów twoich potrzebuje?" A nikt, chciałoby się odpowiedzieć. W świecie, w którym czyta się wyłącznie w najlepszym wypadku gazety, a i to w kolejce podmiejskiej, gdzie nawet jednokomórkowe pulp fiction z trudem się sprzedaje (czy się wyprzedaje?) w ciągu roku czy dwóch, a życie literackie wydaje się przeradzać w ślubne igrzyska żab1, liczba czytelników takiej księgi musi być bliska zera. Miło jest być wśród nich. 

Mijający rok podarował mi dziwną okazję - przez własne lenistwo i "sztukistrzowskie i sztywne" chropowatości przekładu Szkrabiuka, który w niezwykły sposób odtworzył ciężką zasapaną niezgrabność wymarłej galicyjskiej mowy, przez co Schulz chwilami zdaje się nie przetłumaczony, a po prostu przepisany cyrylicą, przez wszystkie te zagracone niepotrzebnymi rzeczami pokoje, korytarze i werandy mimo wszystko starać się przeniknąć w najbardziej odlotowe zakamarki świata, z których po prostu może nie być wyjścia. 

Dlatego nigdy nie doczytam Schulza, bo tak naprawdę jest to niemożliwe, tak jak niemożliwe jest doczytanie Księgi Rodzaju. 

1. Tytul książki Andrija Kokotiuchy, uważanej przez młode pokolenie literatów za przejaw nowej literatury.

Krasnogruda nr 11, Sejny 2000, Pogranicze.