Krasnogruda nr 11. MILO ANSTADT: Dzieciństwo we Lwowie . Przeł. Marga Nicka.

Krasnogruda nr 11. MILO ANSTADT: Dzieciństwo we Lwowie . Przeł. Marga Nicka.

MILO ANSTADT 

Dzieciństwo we Lwowie 

Przełożyła Marga Nicka 


Choinka 
Tata wytłumaczył mi to tak: "Na początku życie było tylko w wodzie; robaczki tak małe, że człowiek gołym okiem nie mógłby ich zobaczyć. Robaczki wyrzuciło na brzeg. Żeby mogły szukać pożywienia, wyrosły im łapki. Robaczki rosły i rosły, stawały się coraz większe i większe. Powstały różnorodne gatunki robaczków: długie, grube, okrągłe. Niektóre pokrył gruby pancerz, a innym urosły mocne łapy, żeby mogły skakać, albo skrzydła, żeby mogły latać, albo też długie szyje, żeby mogły sięgać do liści na wysokich drzewach. Mijały miliony, miliony lat i kilka z nich zaczęło wyglądać jak małpy. W ten sposób życie wciąż się zmieniało. Było wiele różnych gatunków małp, a część z nich miała w sobie sporo z człowieka. To były oczywiście zwyczajne zwierzęta, które żyły na drzewach i wrzeszczały do siebie, a z tego wrzasku powstała później mowa".

Właśnie na zdolność mówienia kładł tata duży nacisk. 

- To bardzo ważne - powiedział. - Człowiek jest zwierzęciem, które umie mówić i zawierać umowy. Dlatego człowiek się zmienia. Ciągle się uczy czegoś nowego. Ponieważ ludzie stają się coraz mądrzejsi, to wiedzą też coraz lepiej, jak należy postępować wobec innych i w jaki sposób można uczynić świat piękniejszym i sprawiedliwszym. 

Słuchając taty wydawało się, że jest optymistą wierzącym w postęp, jednak jego natura i postawa życiowa były zupełnie inne. Swoją przyszłość widział ponuro, od czasu do czasu cierpiał na depresje i mocno wątpił, czy jego uparte próby ucieczki przed przeznaczeniem mają sens. Silne poczucie obowiązku wobec rodziny pchało go jednak naprzód i zmuszało do nieustającego wysiłku. 

Tata czuł niechęć wobec demonstracyjnego zachowania. Był, jak to się wtedy nazywało, wolnomyślicielem, lecz bez szczególnej potrzeby dzielenia się swoimi przekonaniami z innymi. Kiedy jednak jako ośmioletni chłopiec zacząłem, już dziś nie pamiętam z jakiego powodu, wątpić w biblijną opowieść o stworzeniu świata i zapytałem go wprost: - Jak powstał człowiek? - nie chciał się uchylać od odpowiedzi i swoje mgliste darwinistyczne poglądy ułożył w dziecięcą opowiastkę o ewolucji. To, co myślał i w co wierzył, musiało pozostać w tajemnicy przed moim dziadkiem, pobożnym Żydem, spędzającym codziennie wiele godzin w synagodze. I bez słów wiedziałem, że dziadkowi nie wszystko można było powiedzieć. 

Tata pogardzał młodymi Żydami, którzy w Dniu Przebaczenia ostentacyjnie palili papierosy przed synagogą, umyślnie raniąc w ten sposób religijne uczucia ortodoksyjnej gminy. W takie uroczyste dni sam też szedł do synagogi i zabierał mnie ze sobą. W ten sposób chciał dostarczyć dziadkowi uspokajającego dowodu, że nie odszedł zbyt daleko od żydowskiej ortodoksji. 

Ja byłem w mniejszym stopniu skłonny oszczędzać dziadka. Szybko zrozumiałem, że to właśnie za jego sprawą, codziennie przychodził do nas chasydzki nauczyciel religii, by dawać mi żydowskie lekcje. Tata uważał, że taka wiedza zawsze się może przydać. Według mamy było to dla małego dziecka zbyteczne przeciążenie. Oboje posyłaliby mnie chętniej na zwyczajny kurs hebrajskiego. Żeby jednak uniknąć zarzutów ze strony dziadka, gdy miałem sześć lat, sprowadzili okazałego chasyda, w kaftanie i w butach z cholewami, z płonącorudą brodą i skręconymi bakami-pejsami. Jego zadaniem było wpojenie mi pobożności. 

Rebe, jak go nazywaliśmy, prawie nie mówił po polsku i komunikacja między nami przebiegała mozolnie. Choć już wtedy rozumiałem jidysz dość dobrze, nie dawałem tego po sobie poznać. Jidysz był językiem, którego używali dorośli, gdy rozmawiali o czymś, co nie było przeznaczone dla dziecięcych uszu. Gdy tylko zaczynali mówić w jidysz, słuchałem ze zdwojoną uwagą. Nie przerywałem zabawy, udając, że jestem nią całkowicie pochłonięty, wydając od czasu do czasu odgłosy, które miały wzmocnić wrażenie, że ich rozmowa w ogóle do mnie nie docierała. Przed nauczycielem religii nieugięcie utrzymywałem, że go nie rozumiem. Mama przychodziła mu z pomocą pełniąc rolę tłumacza. Był to niewątpliwie najgorszy pedagog w całej Galicji. Przez trzy lata uparcie próbował nauczyć mnie czytać przykazań po hebrajsku, nie tłumacząc z tego ani jednego słowa. 

- Co znaczy Baruch Ata? 

- To będzie później. 

- Co on mówi, mamo? 

- Jak już będziesz umiał czytać, to nauczy cię tłumaczyć. 

- Przeczytam dziś tylko jedną stronę. 

- Zobaczymy. 

- Co on mówi, mamo? 

- Najpierw zacznij czytać. 

- Dobrze, ale nie więcej niż jedną stronę. 

Stosowałem opór pasywny. Nauczyciel dyskutował z mamą na temat metod wychowawczych. Był przekonany, że moje postępy znacznie by się poprawiły, gdyby mama pozwoliła mu przełożyć mnie od czasu do czasu przez kolano. Mama nie chciała o tym wcale słyszeć. Jeśli trzeba bić, ona może to zrobić sama. Przysłuchiwałem się tej prowadzonej w jidysz rozmowie udając głupiego. Nauczyciel odwrócił się do mnie ze zwątpieniem. 

- Tylko jedna strona - powtórzyłem hardo. Uważałem, że miałem prawo do zabawy po szkole i fakt, że każdego popołudnia musiałem przez godzinę literować teksty z modlitewnika, aby sprawić przyjemność mojemu dziadkowi, nie napawał mnie specjalną sympatią wobec świętobliwego nauczyciela. Ten - niezadowolony z moich postępów - nakłaniał rodziców, aby posłali mnie do chederu i dopiął swego. Lekcje w szkole podstawowej trwały od ósmej do pierwszej, a później od drugiej do czwartej musiałem chodzić na żydowskie lekcje rabbiego Salmena odbywające się naprzeciw składu opałowego dziadka. Nauczyciel był przysadzistym, powolnym chasydem o ogromnym brzuchu. Nosił opadające spodnie z wystającą z tyłu szarą koszulą i narzuconym na nią rytualnym szalem z czterema frędzlami zwanymi cicit. W ręku trzymał trzcinkę, którą uderzał uczniów za każdy popełniony błąd. 

Mama zapewne powiedziała, że nie chce, bym był bity, bo gdy robiłem błędy, co zdarzało się dość często, to jedynie wzdychał, lecz nigdy mnie nawet nie tknął. Językiem obowiązującym w chederze był jidysz i dzieci nie mówiły tam ani słowa po polsku. Uważały mnie za odmieńca, co też dawały mi odczuć. Kiedy rebe nie patrzył, poszturchiwały mnie i szczypały. Któregoś razu wpadłem w taką furię, że rzuciłem się na jednego z chłopców i zacząłem go na oślep kopać i bić. Pozostali chłopcy pospieszyli mu na pomoc i po chwili tarzaliśmy się po ziemi. Rebe przy pomocy swojej trzcinki rozpędził zgraję. Widząc, że płaczę, zapytał mnie co się stało. Musiałem wskazać, kto mnie uszczypnął. Chłopiec został wywołany na środek klasy. Musiał obnażyć pośladki i nachylić się nad ławką. W klasie zapadła cisza. Rebe wybrał spośród swoich trzcinek najbardziej, jego zdaniem, odpowiednią do chłosty. Na to dzieci zaczęły chórem skandować rodzaj rymowanej wyliczanki, a rebe na każde słowo smagał pośladki chłopca tak mocno, że pojawiły się na nich czerwone pręgi. Krzyk chłopca zagłuszał wyliczankę. Tak się przestraszyłem, że rzuciłem się do wyjścia, po schodach, przez ulicę i do dziadka. 

Dziadek szybko zrozumiał, że nic mnie nie skłoni do powrotu do chederu. Nałożył palto i powiedział, że zaprowadzi mnie do domu. Najpierw jednak musiał jeszcze pójść do szkoły, żeby zabrać stamtąd moje palto, o którym zapomniałem uciekając w przerażeniu. 

Był to koniec grudnia i trzymał silny mróz. Po drodze zatrzymywałem się przed sklepami, które z ozdobami bożonarodzeniowymi wyglądały inaczej niż zwykle. W jednej z witryn stała mała stajenka ze Świętą Rodziną. 

- Tu narodził się Jezus - powiedziałem do dziadka, wiedząc, że przyjemności mu moją wiedzą na temat "fałszywego" Mesjasza na pewno nie sprawiłem. 

Zirytowany pociągnął mnie, stwierdzając przy tym lekceważąco: - To wiesz, ale żydowskiej modlitwy po trzech latach nauki jeszcze nie potrafisz powiedzieć. 

- Ja nie muszę się modlić. 

- Jesteś głupim chłopcem. 

- Jestem najlepszy w klasie. 

- Ale po hebrajsku zdania nie potrafisz porządnie przeczytać. 

- Potrafię czytać po polsku i po rosyjsku. 

- Tak, tak, ale jako Żyd jesteś analfabetą. 

Denerwowało mnie to jego lekceważenie, przecież za moją ostatnią cenzurkę dał mi w nagrodę pięć złotych. Dobrze wiedziałem, jaką odpowiedzią najlepiej mogłem go dotknąć: - Ja jestem Polakiem. 

- Smarkacz jesteś - cisnął wściekle i smagnął mnie kilka razy po głowie. 

Czułem się urażony i nie chciałem iść obok niego. Trzy kroki z tyłu obmyślałem zemstę. To musiała być ciężka artyleria: - Bóg nie istnieje - wykrzyknąłem w jego stronę. A ponieważ nie było żadnej reakcji, kontynuowałem: - W Biblii jest pełno kłamstw. 

W tym momencie zatrzymał się i odwrócił w moją stronę. 

- A kto cię nauczył tej mądrości? 

Byłem zbyt poruszony, by rozsądnie zastanowić się nad odpowiedzią i chlapnąłem: 

- Tata. Bóg nie stworzył Adama i Ewy. Pierwsi ludzie żyli jak małpy na drzewach i nie było żadnego raju. 

To go zabolało. Nie powiedział nic więcej i tylko kręcił głową. 

W naszej kamienicy mieszkały mniej więcej równe reprezentacje wszystkich grup ludności zamieszkujących we Lwowie: dwadzieścia rodzin polskich, piętnaście ukraińskich i piętnaście żydowskich. Katoliccy Polacy i prawosławni Ukraińcy mieli własne kalendarze i obchodzili swoje święta w różnych terminach. Również Żydzi mieli święta, którym towarzyszyło dużo folklorystycznych elementów wciągających całą kamienicę. W ten sposób wydawało się, że zawsze jest coś do świętowania. 

Właśnie zbliżało się Boże Narodzenie i u naszych chrześcijańskich sąsiadów stały już ubrane drzewka. Jakkolwiek było to całkowicie wbrew regułom, również ja miałem choinkę. Nie za sprawą rodziców; bo bez względu na to, jak "wolnomyślny" był mój ojciec i jak zasymilowana mama, choinka była dla nich symbolem wrogiej religii i antysemityzmu. 

Kilka razy naprzykrzałem się im o choinkę, aż w końcu z całą stanowczością powiedzieli, że coś takiego Żydom nie uchodzi. Zrozumiałem, że na ich współpracę nie miałem co liczyć, lecz się z tym nie pogodziłem. Choinka z połyskującymi sreberkami i światełkami była najbardziej świątecznym atrybutem, jaki znałem. 

Pewnego dnia przyszedłem do domu z miniaturowym drzewkiem, które wyrwałem w parku. Wsadziłem je do puszki po farbie, postawiłem na parapecie i czekałem na reakcję. Rodzice nie poświęcili mu najmniejszej uwagi i tylko moja siostra zakrzyknęła: 

- Choinka, choinka! 

Z kolorowego papieru zrobiłem łańcuchy. Z mokrych gazet zlepiłem bombki i pokryłem je warstwą sreberka. W cukierni kupiłem małe, pomalowane kolorowym cukrem piernikowe Gwiazdory i Mikołaje. Miałem jeszcze trochę świeczek z żydowskiego święta światełek Chanukka; wszystko to zawiesiłem na gałązkach. Na czubku chciałem mieć gwiazdę, tak jak u sąsiadów, więc skleiłem dwa wycięte trójkąty, i w ten sposób na szczycie mojej choinki mieniła się sześcioramienna gwiazda Dawida. 

Rodzice negowali ubrane drzewko, a ja wystrzegałem się zbytniego ściągania ich uwagi w tamtą stronę. Słyszałem jednak, jak mama mówiła do taty w jidysz: - Zobacz, jak on to ładnie zrobił. Patrzyła przy tym w inną stronę, aby nie wywoływać wrażenia, że aprobuje drzewko.. 

Kiedy wraz z dziadkiem zbliżaliśmy się do naszego domu, przypomniała mi się choinka; bez względu na to, ile przyjemności sprawiało mi drażnienie dziadka, w tym wypadku skutki byłyby katastrofalne. Dlatego powiedziałem mu, że może już wracać. Jednak dziadek nic nie odpowiedział i szedł dalej. Zacząłem się gorączkowo zastanawiać, w jaki sposób mógłbym zapobiec, by wszedł do domu, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Rzuciłem się po schodach na drugie piętro, by być przed nim i schować drzewko za łóżkiem. Waliłem pięściami do drzwi, lecz nikt nie otwierał. Tymczasem nadszedł dziadek, któremu już z daleka z ulgą krzyknąłem, że nikogo nie ma w domu. Nie zdążył się jednak nawet zatrzymać, gdy w drzwiach mieszkania sąsiadów ukazała się mama. Spojrzała zaskoczona i z niepokojem zapytała co się stało. 

Dziadek zaczął w jidysz zasypywać mamę wyrzutami, dając wyraz swojemu oburzeniu. Głównie chodziło o to, że wychowywała mnie na goja. Mama otworzyła drzwi nie myśląc o choince i dziadek wszedł do środka. Stało się to, czego się obawiałem. Dojrzał choinkę i zaniemówił. Chwilę później, jakby ukąszony przez chmarę os, wykrzyknął: - Odszczepieńcy!!! 

Odwrócił się i szybko wyszedł trzaskając za sobą drzwiami z taką siłą, że stłukła się szybka świetlika w suficie. 

Próbowałem wytłumaczyć mamie co zaszło, ona jednak zamknęła mi usta stwierdzeniem: - Będziesz się tłumaczył przed tatą. 

Wieczorem przyszedł tata, ale mama nic nie powiedziała. Minęło kilka dni i już zapomniałem o całym incydencie, kiedy któregoś wieczoru tata wpadł wściekły do domu i zmierzając prosto w moją stronę, przełożył mnie przez kolano, i w ślepym porywie złości sprawił mi niemiłosierne lanie. 

Był u dziadka, który na pewno obszernie się na mój temat rozwodził i porządnie go zganił. Mogłem sobie wyobrazić, jak to wyglądało. Dziadek, tata i ja należeliśmy do rodu kohenów i wywodziliśmy się z dawnych kapłanów. Według podtrzymywanego przez Żydów mitu koheni byli porywczy. To znaczy, kohen wybuchami złości dowodził swojej przynależności do tej szlacheckiej kasty. Nauczyłem się tego zachowania od taty i niejedna szklanka, talerz i filiżanka rozbijały się na drobne kawałki w trakcie moich ćwiczeń porywczości. Rodzina tolerowała moje wybuchy, jakby to był święty gniew. Pewnego razu, w przypływie wściekłości, uderzyłem pięścią w szybę. Popatrzyłem na zakrwawioną rękę i zdałem sobie sprawę, że ta cała scena była zwykłą grą. Tyle tylko, że nie przewidziałem, że mogłem skaleczyć się szkłem. Od tej pory, kohen-nie kohen, nie miałem nigdy więcej wybuchów złości. 


Dysonanse 
Miejsce urodzenia: Lwów 

Państwo:... 

Zawsze wypełniając formularz waham się przy wyborze odpowiedzi na to pytanie. Polska? Ukraina? Rosja? 

Gdy się urodziłem, Lwów leżał w Polsce. Teraz leży na Ukrainie. Bez wnikania w formalną słuszność odpowiedzi, za każdym razem wpisuję: Lwów/Polska. I robię to, choć mogłem przekonać się, że Lwów nie jest już polskim miastem. Kiedy po czterdziestoletniej nieobecności nadarzyła mi się okazja odwiedzenia mojego rodzinnego miasta, chodziłem po nim jak ktoś, kto nagle obudził się w innej epoce. Znałem ulice, budynki, parki. Moja szkoła stała nienaruszona, jakbym wyszedł z niej nie dalej niż wczoraj. Wojna, spustoszenie, mordy i zamachy pozostawiły w nienaruszonym stanie masywną kamienicę, w której się urodziłem. Nie zmieniło się nic poza tym, że mieszkali w niej inni lokatorzy. Wszyscy ludzie, których znałem zniknęli; co do jednego. Żydzi zostali wymordowani, Polacy przenieśli się na zachód. Pół miliona ludzi obecnie zamieszkujących miasto, przybyło tu z bezkresnych ukraińskich stepów. Ukraińcy odziedziczyli kamienie Lwowa pozbawione człowieczej historii. Ich miasto powstało nim tu przyszli, oni władają jedynie jego teraźniejszością. Gruntowne zerwanie z przeszłością. Nie tylko nie istnieje żadne pokrewieństwo pomiędzy obecnymi a ówczesnymi mieszkańcami, ale też ci nowi imigranci mówią innym językiem, używają innego pisma: cyrylicy, a ulicom nadają nowe nazwy wywodzące się z ukraińskiej i rosyjskiej historii. 

Lwów leży na północ od Karpat, niedaleko rumuńskiej granicy. O Rumunii zwykło się mówić, że była swego rodzaju bulwarem, przez który przetaczały się niezliczone plemiona. Niektóre z nich jedynie plądrowały, inne zatrzymywały się na dłużej. To samo można powiedzieć o Lwowie, kiedyś ważnym węźle handlowym na szlaku pomiędzy Zachodem a Bliskim Wschodem. Wzniesiony na wzgórzach pięknej ruskiej krainy, Lwów nosi ślady osiemsetletniej historii, naznaczonej najazdami Tatarów, Kozaków, Litwinów, Turków, Węgrów, Szwedów, Austriaków, Rosjan i Niemców. 

Miasto zostało założone w 1250 roku przez ruskiego księcia jako twierdza chroniąca resztę kraju przed odwiecznymi najazdami Tatarów. Sto lat później, Lwów został doszczętnie zniszczony przez Litwinów, panujących wówczas nad całą Rusią. Ruiny odbił polski król i od nowa zbudował na nich miasto. Kazimierz Wielki, przyjaciel Żydów, uczynił Lwów stolicą polskiej Ukrainy. To pod jego protektoratem, w tym mieście wielu narodowości, rozwinęła się również duża gmina żydowska. Dzieliła ona zmienny los Lwowa, doznając ze strony obcych najeźdźców, raz za razem przewalających się jego ulicami, z reguły większych cierpień niż chrześcijanie. 

Polscy królowie, ortodoksyjni w swej wierze, odcisnęli na Lwowie silny katolicki stempel. W 1360 wzniesiono tu imponującą katedrę i wkrótce potem w herbie miasta, uznanego za urbs catholicissima, znalazła się sentencja semper fidelis. Jakkolwiek liczne gotyckie i renesansowe budowle nasycały miasto zachodnią atmosferą, to unosił się nad nim także powiew Orientu. Działo się to za sprawą armeńskich i rumuńskich emigrantów budujących okazałe bizantyjskie świątynie. 

W 1704 roku do Lwowa wtargnął szwedzki król Karol XII. Choć ostatecznie został wyparty, jego terror sprawił, że miasto potrzebowało stulecia, by się podźwignąć ze zniszczeń. Przy pierwszym rozbiorze Polski, Lwów przypadł Austrii i stał się stolicą Galicji, pozostając nią aż do upadku monarchii habsburskiej. Na początku pierwszej wojny światowej przypadła mu w udziale jeszcze okupacja rosyjska; trwała jednak zaledwie dziesięć miesięcy. Po tejże wojnie rozgorzały krwawe walki o Lwów pomiędzy Polakami, Ukraińcami i rosyjskimi bolszewikami. Zwyciężyli Polacy; dość więc przypadkowo przyszedłem na świat jako Polak. 

Kiedy moi dziadkowie pobierali się we Lwowie w 1890 roku, wśród wschodnioeuropejskich Żydów nie było zwyczaju brania ślubu cywilnego. Historia prześladowań nauczyła ich, że ze świeckimi władcami najlepiej mieć jak najmniej do czynienia. Przy zawieraniu małżeństwa liczyło się tylko żydowskie błogosławieństwo, tzw. chupa i na tym się kończyło; również w wypadku moich dziadków. 

W efekcie, mój tata był dla władz nieślubnym dzieckiem i musiał przyjąć nazwisko swojej matki, tak że został oficjalnie zarejestrowany jako Anstadt. Prawdopodobnie jednak przez wzgląd na sprawy prawno-spadkowe dodano nazwisko jego ojca, który również był nieślubnym dzieckiem i nosił nazwisko swojej matki - Garb. Na tym jednak nie koniec. Jako że dziadek na co dzień używał nazwiska swojego ojca - Keller - więc na wszelki wypadek i to nazwisko figurowało w oficjalnych aktach taty. Urzędnicy zapewne najchętniej cofnęliby się aż do czasów napoleońskich, lecz powierzchnia aktu urodzenia nie pozwalała na to, więc ograniczono się do wyliczenia: Karol Akiba Anstadt Garb recte Keller. 

Mój tata, tak jak dziadek, był znany pod nazwiskiem Keller i tak się przedstawiał. Było to jednak wbrew formalistycznemu podejściu mojej mamy, która, zawierając ślub cywilny, przyjęła po mężu nazwisko Anstadt, życzyła sobie tak właśnie być nazywaną; ku ogromnemu niezadowoleniu dziadka. On obstawał przy swoim: oficjalnie czy nie, jego syn pierworodny nazywał się Keller. 

Moja uparta mama nie przypadła dziadkowi do gustu. Już sam fakt, że pochodziła z biednej rodziny i nie wniosła wiana, dyskwalifikował ją w jego oczach. Gdyby choć była miłą, potulną synową, być może pogodziłby się z tym, że nie dorównywała pochodzeniem jego synowi. Moja mama jednak odnosiła się do rodziny taty z wyższością, zarzucając jej zacofaną mentalność. Cały konflikt brał się w gruncie rzeczy z różnicy w postawach życiowych. 

Życie dziadka i jego rodziny było skierowane, wyjąwszy codzienną walkę o byt, ku przeszłości. Najważniejsza ze wszystkiego była dla nich religia, mająca swoje korzenie w państwie Izrael, w pięcioksięgu Mojżesza, w Hiobie i historii prześladowań oraz w przekazywanych przez naród żydowski podczas jego wędrówek z pokolenia na pokolenie tradycjach. Przyszłość istniała jedynie w kontekście przyjścia Mesjasza. Właściwie żyli oni w ponadczasowym nań oczekiwaniu, a dokonujące się wokół nich przemiany społeczne, niemal zupełnie ich nie poruszały. Nie posiadali żadnej więzi z krajem, w którym mieszkali, a nawet uważali za zbyteczne nauczenie się języka polskiego - bełkotliwa, łamana polszczyzna w zupełności im wystarczała. Mieszkali we Lwowie, jednak sercem byli w Jerozolimie, ale nie w tej współczesnej pod mandatem palestyńskim, lecz w mieście marzeń sprzed dwóch tysięcy lat. Nie mieli przy tym nic wspólnego z syjonizmem - takie nowoczesne aspiracje w najmniejszym stopniu ich nie przekonywały. Nie to, żeby byli do syjonizmu wrogo nastawieni, traktowali go raczej z pobłażliwością. Przecież ani Tora, ani Talmud nie głosiły, że koniec diaspory będzie ludzkim dziełem. 

Z kolei postawę mojej mamy wyznaczała przyszłość. Przywiązana do żydowskich tradycji zważała jednak, by nie stały się one przeszkodą jej pełnej przynależności do współczesnego świata. Była Żydówką wśród Żydów, Austriaczką wśród Austriaków i Polką wśród Polaków; posiadała nie tylko zdolność, ale też głęboką potrzebę asymilacji; godziła w sobie sprzeczności: potrafiła w jednym momencie wypowiedzieć błogosławieństwo nad świecami szabasowymi, a za chwilę zjeść kilka plastrów boczku w przekonaniu, że służy to dobrze zdrowiu człowieka. Swoje dzieci pragnęła wychować na szanowanych obywateli. Ambicją mamy było przekazanie dzieciom tego, co sama zaliczała do rzeczy wyższych, jak na przykład miłość do ojczyzny. Dawała jej wyraz ofiarnie składając datki na zakup polskich samolotów bojowych; choć jednocześnie równie hojne datki przekazywała na ziemię w Izraelu. Tego rodzaju niekonsekwencje były w jej przypadku czystym zaspokajaniem jej ambicji: coś osiągnąć na tym świecie, coś znaczyć, emanować blaskiem kultury i cywilizacji. Tego nie można osiągnąć w getcie, a jedynie poza nim - w społeczeństwie otwartym. Ponadto mama była przekonana, że jedynym remedium na antysemityzm jest asymilacja i aby uchronić przed nim swoje dzieci, należało zapewnić im nienaruszalne fundamenty polskości. 

Tata natomiast żył w smutnej teraźniejszości, przepełniony zwątpieniem, krytyczny, nie niesiony ani wiarą ojców, ani objawieniami głoszonymi przez nowych proroków. Natchniony myślą oświecenia, szukał sensu rzeczy. Jednak samego siebie zdawał się otoczyć kołem, poza które nie wychodził. Wewnątrz koła towarzyszyło mu żydowskie pochodzenie, skromny status społeczny, potrzeba niezależności, duma. Swoje bycie Żydem odczuwał jako więź z narodem żydowskim i jego kulturą. Religia mówiła mu niewiele, tradycja trochę więcej, lecz język jidysz i jego literatura były dla niego eliksirem. Po syjonizmie nie spodziewał się niczego; swoją nadzieję lokował co najwyżej w ludzkim rozsądku, który to na dłuższą metę mógłby, w jego przekonaniu, umożliwić Żydom życie w pokoju i wolności, jako narodowa mniejszość w kraju ich urodzenia. Inaczej niż mama, pogodził się ze swoją niską pozycją społeczną, jak długo tylko pozwalała mu ona zaspokoić jego skromne potrzeby. To, co mu sprawiało kłopot, to poczucie zależności - źle znosił jakichkolwiek zwierzchników. Z biegiem lat był coraz bardziej świadomy swoich możliwości artystycznych i z czasem duma nie pozwalała mu podejmować pracy, która w taki czy inny sposób nie odwoływała się do jego fantazji. Poza tym był człowiekiem zgodnym, uprzejmym i lekko zachowawczym. Wychowanie dzieci pozostawiał całkowicie mamie, choć na wielu frontach wyrzucał jej snobizm. Kierunek wychowania obrany przez mamę opierał się na rywalizacji i potrzebie osiągnięć. Tata przyglądał się temu, czasem z przekąsem, a czasem z aprobatą. Wzrastałem w atmosferze zderzających się światów. 


Smak przetrwania 
Widzę siebie stojącego u wezgłowia łóżka, a chwilę później wpadającego do wrzącej wody. 

- Niemożliwe, żebyś to pamiętał - stwierdziła mama - miałeś wtedy nie więcej niż półtora roku. 

Jednak przywołana scena jest tak autentyczna, że nie mogła powstać z późniejszych opowieści. Mam przed oczami liczne obrazy, które jestem w stanie jedynie z dużym przybliżeniem umiejscowić w czasie. Są to strzępy wspomnień sprzed piątego roku życia. Przepełniająca je fascynacja nieznanym świadczy o tym, że są to niewątpliwie bardzo wczesne wspomnienia. 

Widzę na przykład stojącą na podłodze miednicę wypełnioną wodą, a w niej dziesiątki topiących się karaluchów. Jest wczesny ranek. Tata wychodzi z miednicą na zewnątrz, żeby wylać jej zawartość. Ten rytuał oglądałem codziennie od najwcześniejszego dzieciństwa, toteż nigdy później nie zajmował mojej uwagi. Ale na zawsze zapamiętałem ten pierwszy raz, naznaczony strachem i odrazą. 

Mieszkaliśmy w jednym pokoju o wymiarach trzy na cztery metry. To było nasze całe zakwaterowanie. Stały tam dwa łóżka (wzdłuż ściany), dwie szafy, szafka kuchenna, stół z dwoma krzesłami, maszyna do szycia i piec kuchenny wmurowany w jeden z rogów pokoju. Jako jedyna ozdoba wisiało nad łóżkiem narysowane przez tatę drzewo genealogiczne naszej rodziny, które, co mi z dumą oznajmiono, sięgało wstecz aż do początku siedemnastego wieku. Drzewo, jego gałęzie i obramowane nazwiska były naniesione czarnym tuszem; na znajdującej się w tle lekko błękitnej akwarelce, majaczyła zgarbiona pod wielkim ciężarem postać Żyda Wiecznego Tułacza (Ahaswera). Zanim urodziła się moja siostra, mieszkaliśmy w tym mieszkaniu we czwórkę: moi rodzice, ja i - ponieważ mama bardzo często dorabiała szyciem i cerowaniem poza domem - opiekująca się mną ukraińska służąca Jadwiga. 

Ja spałem z tatą, służąca z mamą. Gdyby nie to, że Jadwiga na soboty i niedziele jeździła do swojego domu, moja siostrzyczka pewnie nigdy by się nie urodziła. Po jej urodzeniu, dla służącej rozkładano wieczorem łóżko polowe. Żeby zyskać na przestrzeni, stół przesuwano nad maszynę do szycia, a na tym wszystkim kunsztownie ustawiano krzesła. U stóp tej wieży po Jadwidze spały jeszcze Karola, Halka, Janka i Teresa. 

Nie mieliśmy w naszym mieszkaniu elektrycznego światła, ani gazu. Wieczorem zapalało się lampkę naftową, a jedzenie gotowało się na kuchni, opalanej drzewem. Nie było umywalki, ani toalety. Wodę nabieraliśmy - latem z kranu na klatce schodowej, a zimą, gdy wszystko zamarzło, z piwnicy. 

W kamienicy wynajmowało mieszkanie pięćdziesiąt rodzin. Był to dwupiętrowy budynek zbudowany wokół dziedzińca. Na każdym piętrze znajdowała się galeria, po której my, dzieci mogliśmy bez końca ganiać. Każda rodzina zajmowała albo jeden pokój, albo najwyżej pokój z kuchnią. Tylko właścicielka miała dwa pokoje z kuchnią i wszystkie wygody, włącznie z łazienką. Każde piętro posiadało dwa cuchnące wychodki. Pod ich drzwiami często stał rząd ludzi; każdy z kawałkiem gazety w ręce czekał na swoją kolej. 

Kamienica była wylęgarnią robactwa. Najgorszą plagą mieszkańców parteru były szczury. My, na drugim piętrze sporadycznie mieliśmy do czynienia z tym problemem. Czasami widziałem dozorcę uganiającego się na podwórku za szczurem. Na wyższych piętrach spustoszenie siały legiony myszy. Były nie do wytępienia. Wieczorem, kiedy było cicho, całymi hordami wychodziły ze swoich nor. Walczyły o okruchy, których nigdy nie dało się do końca uprzątnąć. Najbardziej odrażające były karaluchy. Każda rodzina toczyła z nimi niekończącą się wojnę. Przed pójściem spać, stawiało się miednicę z wodą z opartymi o nią deseczkami. Zaraz po zapadnięciu ciemności karaluchy wypełzały całymi setkami. 

W poszukiwaniu pożywienia wspinały się po deskach i na ich końcach wpadały do wody. Myślę, że tylko w naszej kamienicy w przeciągu roku ginęło ich kilkaset tysięcy. 

Mieliśmy też pluskwy. Jeszcze dziś umiem rozpoznać ich zapach w pokoju hotelowym. Gdy tylko mijała zima, rozpoczynała się powtarzana co dwa miesiące walka z pluskwami. Materace i pościel wynoszono na dwór. Robactwo wyłaziło na zewnątrz w jasne słoneczne światło i rozbiegało się wzdłuż ścian w poszukiwaniu schronienia. Tymczasem w pokoju mama i służąca poddawały wszystko, co się tylko dało, działaniu palnika spirytusowego. Wszystkie spoiwa i złącza drewnianych łóżek, ramkę wokół drzewa genealogicznego, dziury w ścianie, felce pomiędzy deskami podłogi. Po takim zabiegu przez kilka dni w mieszkaniu unosił się swąd spalenizny. Pluskwy były tak powszechnym zjawiskiem, że jeśli gdzieś palił się dom, ludzie krzyczeli: - Hura, pluskwy się palą! 

Kolejną plagą były wszy. Zwalczanie ich było cotygodniowym ceremoniałem. W każdy piątek mama myła nam włosy w nafcie, a następnie w nieskończoność wyczesywała gęstym grzebieniem. Za każdym razem, gdy znalazła wesz w moich włosach, powtarzała: - Znów byłeś u Lewinów. Ile razy ci mówiłam, że nie wolno ci tam chodzić. 

Prawie nie było dnia, żebym nie był u mieszkających pietro niżej Lewinów. Było tam tak dużo dzieci, że własny ojciec pytał je czasami o ich imiona. Ja się bawiłem z Kałmusiem i najstarszym z całej gromadki - bardzo inteligentnym Milkiem, od którego wiele się nauczyłem. Reszta dzieci pozostała dla mnie anonimowa. Całkiem możliwe, że to od nich przynosiłem wszy. Zrozumiałe, że dla wiecznie ciężarnej pani Lewinowej higiena nie była najwyższym priorytetem. Mama nie miała nic przeciw moim zabawom u Lewinów, chyba że znów znalazła coś w moich włosach. 

Obok nas mieszkała rodzina Blausteinów. Rodzice i trójka dzieci dzielili pokój z kuchnią. Dwaj synowie, Mundek i Zysio uczęszczali do żydowskiego gimnazjum. Córka Jadzia była w moim wieku. Także w tej rodzinie byłem stałym gościem. Czy Blausteinowie byli schludniejsi niż Lewinowie, tego nie wiem. Wiem tylko, że w przekonaniu mojej mamy, wszy nigdy nie pochodziły od nich. Może oceniała to po tym, że włosy Jadzi także regularnie pachniały naftą, w przeciwieństwie do włosów dzieci Lewinów. A może dlatego, że chłopcy Lewinów zawsze byli króciutko przystrzyżeni, co wszakże równie dobrze mogło być oznaką prewencji, jak i zwalczania. 

U Blausteinów zawsze pachniało cebulą i czosnkiem. Brało się to stąd, że jedli chleb posmarowany kurzym tłuszczem z plasterkami cebuli i utartym ząbkiem czosnku. Na stole zawsze leżały obrane, gotowe do użycia cebule. 

Ojca Blausteina trochę się bałem. Przypominam sobie dwa powody tego strachu. Namiętnie ssałem palec i Blaustein postanowił mnie tego oduczyć. Któregoś razu wsadził mój kciuk do miazgi z czosnku i posypał pieprzem. Tak spreparowanego kciuka wsadziłem mimo wszystko do ust. Na mojej twarzy ukazało się takie przerażenie, że Blaustein wybuchł śmiechem. Z płaczem uciekłem do domu. 

Mniej więcej w tym samym czasie wydarzył się inny incydent. Blaustein wchodząc do wychodka zapomniał zamknąć drzwi na haczyk. Ja też akurat szedłem za potrzebą, pociągnąłem za klamkę i moim oczom ukazał się oddający mocz Blaustein. Już sam ten fakt napełnił mnie przerażeniem, lecz jeszcze bardziej wystraszył mnie jego członek, który nagle zobaczyłem na wysokości moich oczu. Musiał być chyba w stanie erekcji, w każdym razie jego kolosalny rozmiar wprawił mnie w kompletne osłupienie. Zaskoczony Blaustein odwrócił się w moją stronę i w tym momencie trafił mnie strumieniem moczu. 

- Won! - ryknął. 

Uciekałem zmieszany, zastanawiając się, czy aby Blaustein nie był przypadkiem chory i nie potrzebował pomocy. Było dla mnie jasne, że działo się z nim coś niecodziennego. Prawdopodobnie chciał ukryć przed innymi swoją dziwną chorobę. Wszedłem w posiadanie jego tajemnicy, więc nie mogłem z nikim o tym rozmawiać. Jeślibym tak postąpił i on by się o tym dowiedział, to pewnie by się tak rozzłościł, że mógłby mnie nawet zbić. Moje odkrycie, ma się rozumieć, nie ułatwiło kontaktu z Blausteinem. Gdy tylko go widziałem, robiłem natychmiast w tył zwrot. Ponieważ jednak Blaustein w ciągu dnia pracował i tylko w soboty był w domu, nie było to przeszkodą w odwiedzaniu Jadzi. 

Ich mieszkanie przypominam sobie z taką dokładnością, jakbym jeszcze wczoraj po nim chodził. W kuchni stał wysoki stół, drewniana ławka, fotel i szerokie łóżko, w którym spali Mundek i Zysio. To łóżko często służyło nam jako miejsce do zabawy. W pokoju z widokiem na ulicę stały trzy łóżka, dwie szafy, stół i krzesła. Jak w większości żydowskich rodzin łóżka rodziców były rozdzielone; tak nakazywał obyczaj. Dlatego też my, dzieci, uważaliśmy wspólne spanie dorosłej kobiety i mężczyzny za coś całkowicie niedopuszczalnego. Nad łóżkami wisiały dwa obrazy. Na jednym widać było ludzi w saniach ciągniętych przez trzy konie, a w pewnej odległości za nimi duże stado wilków. Furman, w wysokiej futrzanej czapie na głowie, wymachiwał batem nad spienionymi końmi. Na drugim obrazie wilki dogoniły sanie i rzuciły się na konie. Jeden z koni potknął się i z ugiętymi w kolanach przednimi nogami, chylił się ku ziemi. Gesty i twarze ludzi na saniach wyrażały bezradność. 

Na początku nawet nie myślałem, że duże konie są skazane na przegraną z o wiele mniejszymi wilkami i przewidywałem pomyślne zakończenie całego zdarzenia. Jednak według prognozy Zysia konie i ludzie zostaną za chwilę rozszarpane przez wygłodniałe wilki. Gdy go zapytałem, czy także we Lwowie były wilki, zapewniał mnie, że wilki występowały jeszcze tylko w bardzo odległych stepach Rosji. To mnie jednak nie uspokoiło i o to samo pytałem później Mundka, mamę Jadzi, moich rodziców, a nawet pana Lewina. Za każdym razem, gdy wchodziłem do tego pokoju, obrazy przyciągały moją uwagę. Zapatrzony, obsesyjnie przywoływałem w sobie okrutne sceny następnych chwil. 

Na jakiś czas popadłem w niełaskę u Blausteinów - z powodu występku, którego znaczenie wtedy całkowicie mi umknęło. Jadzia cierpiała na chorobę skóry, szczególnie ostro manifestującą się za uszami, skąd sączyła się ropa, a w okresach poprawy pojawiały się strupy. Mama Jadzi regularnie smarowała te miejsca maścią. 

Kiedy któregoś razu bawiliśmy się w lekarza, mnie przypadła rola lekarza, a Jadzi - z rankami za uszami, oczywiście - rola pacjentki. Do jej wyleczenia nie mogłem też nic lepszego wymyślić niż maść. Jako że nie mogliśmy znaleźć jej maści, szukałem jakiegoś środka zastępczego. Wybrałem stopiony kurzy tłuszcz, który stał w słoiku na stole i ultramarynę w woreczku przy balii do prania - w owym czasie równie nieodzowną w rytuale prania jak mydło. Zrobiłem z tego coś w rodzaju pasty, wyraźnie pozostawiającej ślady zabiegu. Mamy Jadzi nie było w domu, więc mogłem z całą swobodą obficie nasmarować chore miejsca. To, że przestały one być widoczne, dawalo estetyczną satysfakcję, która niestety nie udzieliła się mamie Jadzi, która po powrocie do domu załamując ręce, wydała z siebie okrzyk rozpaczy, trzepnęła mnie z lewej i prawej po moich nie ufarbowanych uszach i wyrzuciła za drzwi. 

Po tygodniu lub dwóch znów do nich przyszedłem. Wprawdzie ostrożny i czujny, gotowy w każdej chwili natychmiast ulotnić się, ale z wyrazem twarzy, jak gdyby nic się nie stało. Uszom Jadzi ultramaryna wcale nie zaszkodziła. Może nawet jej działanie nie było gorsze niż maści lekarskiej, która też niewiele dawała. Mama Jadzi udawała, że mnie nie widzi, co oznaczało cichą zgodę na moją obecność. 

Jadzia i ja wzrastaliśmy jak brat i siostra. Sami widzieliśmy to inaczej: nosiliśmy na palcach miedziane kółka do zasłon na znak, że byliśmy ze sobą zaręczeni. Jak Jadzia miała odrę, to i ja; jak ja miałem różyczkę, to i Jadzia. Niektóre choroby dziecięce przeszliśmy razem w jednym pokoju. Raz nawet leżeliśmy w jednym łóżku szpitalnym, co poprzedziło spore zamieszanie. 

Pewnego ranka mama odkryła na moim ciele czerwone plamki. Nie mogła to być odra, ani różyczka, ani też ospa wietrzna, bo te już przeszedłem, a więc musiała to być szkarlatyna. Wywołało to w domu panikę, gdyż szkarlatyna należała do tych chorób zakaźnych, które pod groźbą dużej grzywny należało zameldować w miejskim urzędzie zdrowia, a to, co się rozgrywało w następstwie meldunku stanowiło dramat nie do opisania. Dziecko było natychmiast przewożone do szpitala, a zakład odkażania spryskiwał dom duszącym lizolem, wskutek czego przez kilka dni nie można było w nim mieszkać. 

Mamę największym lękiem przejmowało to, że trafiłbym do szpitala. To nie był żydowski, lecz polski szpital akademicki, do którego odnosiła się z nieufnością. Utrzymanie w tajemnicy takiej choroby było w naszej kamienicy niemożliwe, więc mama dokładnie mnie opatuliła i wynajętym powozem zawiozła do ciotki w innej części miasta. 

Została tam ze mną, a ponieważ było nie do pomyślenia, by ojciec pod jej nieobecność spał w jednym pokoju ze służącą, Jadwiga dostała wolne i pojechała do swoich rodziców. Nigdy więcej już jej nie widziałem, bo kilka dni później została zwolniona. Według mamy to przez jej gadulstwo doszło do władz, że rodzice ukrywali chorobę. Czy Jadwiga rzeczywiście zawiniła, trudno było stwierdzić, ale u mojej mamy przypuszczenie szybko urastało do niezachwianej pewności. 

W każdym razie nasze mieszkanie zostało dwa dni później opieczętowane, a na drzwiach przyklejono nakaz zatrzymania moich rodziców. Działanie tego systemu było niezawodne: zostałem natychmiast odwieziony do szpitala. Miałem wtedy trzy lata i potrafię dokładnie określić miesiąc, w którym się to działo, gdyż kiedy po sześciu tygodniach wróciłem do domu, ku mojemu niemałemu zdziwieniu w kołysce leżała moja nowo narodzona siostrzyczka. 

Nie byłem szczególnie przejęty tym, że rodzice pozostawili mnie w rękach zupełnie obcych kobiet w jednolitych uniformach. Nie czułem się bardzo chory, a element przygody w całej sytuacji jak najbardziej mi odpowiadał. Gdyby mama mogła widzieć, w jak miły i troskliwy sposób siostry starały się powstrzymać moje łzy, łagodniej oceniałaby szpital i jego personel. Tymczasem jej niepokój brał się jedynie ze złych doświadczeń dorosłych Żydów. W oświeconej atmosferze szpitala panował rodzaj selektywnego antysemityzmu, który nie obejmował asymilowanych Żydów, ani dzieci. Ja byłem przez siostry tak rozpieszczany, że na zawsze je zapamiętałem. Tylko jeden raz pewna siostra spojrzała na mnie ze złością, a ponieważ był to wyjątek, moment ten wrył się w moją pamięć. Stało się to, gdy siedząc na jej ramieniu, nie mogłem powstrzymać siusiu i dużym strumieniem zbrukałem jej pięknie nakrochmalony fartuch. 

Wypadek ten nie było zresztą niezrozumiały. Jako że bezpośredni kontakt pomiędzy chorymi na szkarlatynę a odwiedzającymi nie był możliwy, rodzice pojawiali się za szybą. Dzieci były po kolei brane przez siostry na ręce i przez jakiś czas trzymane przed szybą. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem stojących tam moich rodziców, nie mogąc ani z nimi rozmawiać, ani ich dotknąć, przerosło to moje siły i w spontanicznej reakcji zsikałem się. 

Poza tym jednym momentem tęsknoty, nie czułem się w szpitalu ani przez chwilę osamotniony. Gdy trzeciego dnia pobytu w szpitalu ujrzałem Jadzię, która tu trafiła także z powodu szkarlatyny, byłem w pełni zadowolony. Zostaliśmy umieszczeni w jednym łóżku i od tej chwili nie opuszczało mnie poczucie beztroski odpędzające tęsknotę do rodziców. 

Szpitalne przeżycia stanowią początek względnie ciągłego strumienia wspomnień. Wszystko co się wydarzyło wcześniej pozostawiło zaledwie ich strzępy. Niektóre wiążą się z zaskoczeniem, inne z grozą sytuacji. Groźne były niektóre dźwięki. Za naszym domem przebiegała linia kolejowa. Jeśli pociąg przejeżdżał, gdy bawiłem się na galerii, to widziałem tylko chmury pary i dymu buchające ponad dachem. Wydawało mi się, że pochodzą one od jakiegoś syczącego i buchającego potwora. Za każdym razem wpadałem w panikę, uciekałem do domu i chowałem głowę pod kołdrę. 

Miałem nie więcej niż dwa lata, gdy w naszym domu pojawiło się diabelskie urządzenie. Było to zaraz po pierwszej wojnie światowej i tata jakoś nie bardzo potrafił się urządzić. Ciągle próbował czegoś nowego, lecz wszystko kończyło się niepowodzeniem. I tak na przykład zabrał się do robienia kartonowych pudełek. Wraz z zainstalowaniem nitownicy wielkości człowieka, nasz pokój zaczął pełnić jeszcze jedną funkcję: warsztatu. Gdy tata siadał do maszyny i rozlegała się seria uderzeń, wpadałem w histerię, straszliwie krzyczałem i nie mogłem się uspokoić, aż mama zabierała mnie do Blausteinów. 

Był to z pewnością błąd pedagogiczny moich rodziców, bo nazwali maszynę Babą Jagą i straszyli mnie nią, gdy byłem nieposłuszny. Nie śmiałem zbliżyć się do naszej Baby Jagi bliżej niż na dwa metry, co w tej małej klitce było dość kłopotliwe. Diabelska maszyna śniła mi się po nocach. Widziałem wtedy, jak szła przez pokój, wchodziła na łóżko i próbowała mnie złapać. Budziłem się z krzykiem i wołałem: - Baba Jaga idzie, Baba Jaga idzie! 

Uspokajałem się dopiero, gdy tata zapalił lampę naftową i mogłem się w jej świetle przekonać, że Baba Jaga stoi spokojnie w kącie i wcale się nie rusza. 

Znów widzę nasz pokój. Leżę w łóżku, a za mną słyszę mamę krzątającą się przy kuchni. Jest wieczór. Jutro będzie święto Pesach i mama zajmuje się oczyszczeniem w ogniu kilku garnków. W czasie tych świąt nie można używać zwykłych naczyń kuchennych. Każda, w miarę zasobna rodzina przechowuje kilka skrzyń ze sztućcami, garnkami, naczyniami i serwisami, które są używane tylko przez tych siedem dni w roku. Moja mama nie posiada jeszcze kompletnego drugiego zestawu kuchennego na Pesach. Prawo żydowskie dopuszcza w takim przypadku, aby zwykły sprzęt do gotowania i jedzenia został oczyszczony w ogniu ze swego codziennego przeznaczenia. Mama zestawia z ognia kocioł gotującej się wody do umycia w niej garnków, które za chwilę wyciągnie z ognia. Nie znajdując innego miejsca, stawia kocioł na drugim łóżku. 

Przysłuchuję się dochodzącym z tyłu dźwiękom. Z podrygów mamy wokół lampy naftowej powstają na suficie poruszające się cienie, a ja śledzę je zaciekawiony, jakby to chodziło o jeden ze światów, który muszę poznać. Zdjęcie fajerek z kuchni sprawia, że na pułapie pojawia się czerwony poblask, przez co cienie znikają. Wpadam na pomysł, żeby wykonać jeden z moich numerów popisowych. Polega on na tym, że przeskakuję niepostrzeżenie z jednego łóżka na drugie, wczołguję się pod kołdrę i czekam, aż mama zauważy moje zniknięcie i zacznie wołać: - Milo, Milo gdzie jesteś? Wtedy wyskakuję ze śmiechem spod kołdry i wpadam w jej objęciach. 

Ostrożnie wspinam się na drewniany szczyt łóżka. Spoglądam w stronę mamy z nadzieją, że mnie nie spostrzeże. Wtedy skaczę i wpadam do wrzącej wody. Aż trudno uwierzyć - nic mi się nie stało. 


Prehistoria 
Ojciec mojej mamy, dziadek Wegsmann miał jedenaścioro dzieci. Trójkę z pierwszą żoną, która zmarła przy porodzie i ośmioro z drugą, która przeżyła całą ósemkę oraz dziadka i w wieku siedemdziesięciu pięciu lat zginęła w obozie koncentracyjnym. Ośmioro spośród dzieci dziadka zmarło w młodym wieku wskutek różnych chorób: szkarlatyny, odry, dyfterytu, zapalenia płuc, gruźlicy. Pozostała trójka też nie doczekała starości ginąc w hitlerowskiej rzezi. Dziadek Wegsmann był kramarzem jeżdżącym z artykułami galanteryjnymi po całej okolicy. Ani razu nie był w domu, gdy umierało któreś z jego dzieci; stał ze swoim kramem gdzieś w Tarnopolu, Brodach, Przemyślu, Stanisławowie czy w Czerniowcach. Kiedy wracał do domu, było już po pogrzebie. Mógł tylko usiąść obok innych na niskiej żałobnej ławce i pogrążyć się w sziwie. 

Mój tata z kolei stracił swoją matkę nie mając dwóch lat. Dziadkowi Kellerowi nie pozostawało wtedy nic innego, jak tylko powierzyć syna opiece swoich rodziców na wsi. Kiedy później dziadek ponownie się ożenił, mógł go znów zabrać do siebie. Również macocha wydała na świat syna, lecz dziecko to zmarło w wieku trzech lat. Na tym tle powstał w niej silny uraz wobec mojego taty, co spowodowało, że zatruwała mu życie na wszystkie możliwe sposoby. Zaczęło to w końcu niepokoić rodzinę i jeden z wujów zadbał, by tata wrócił do swoich dziadków na wieś. Mieli oni dobrze prosperujący młyn i w domu panowała przyjemna krzątanina. Z opowiadań taty można było wnosić, że czuł się u nich bardzo szczęśliwy. Pozostał tam do końca swojej edukacji. 

W wieku piętnastu lat powrócił do Lwowa należącego wówczas do Austrii i noszącego nazwę Lemberg. Zastanawiał się nad wyborem zawodu, a jako że był wszechstronnie utalentowany, podjęcie decyzji nie było rzeczą prostą. Świetnie rysował i malował. Pisał piosenki i posiadał talent teatralny. Był inteligentny, mówił płynnie po niemiecku, polsku, ukraińsku i w jidysz. Dziadek Keller był wystarczająco majętny, by opłacić synowi jakąś porządną szkołę, lecz mój tata nie chciał być od niego zależny i zabrał się na własną rękę do szukania pracy. Dostał posadę jako rysownik w zakładzie hafciarskim, gdzie projektował ozdoby do damskich strojów i pościeli. W krótkim czasie zarabiał tyle, że mógł się z tego utrzymać. 

W roku 1910 musiał iść do wojska. Surowe życie prostego żołnierza nie odpowiadało mu, dlatego skorzystał z nadarzającej się okazji i awansował na sierżanta, najwyższej wówczas rangi, jaką mógł osiągnąć w cesarskiej armii narodowej. Po zakończeniu służby nastało dla niego kilka przyjemnych lat. Był atrakcyjnym, pełnym werwy młodzieńcem, któremu brakowało czasu, by używać wszystkich przyjemności danych wytwornemu towarzystwu, w jakim się obracał. Zabawy karnawałowe, bale, opera, operetka, teatr. Do tego dochodziły jeszcze przedstawienia teatru amatorskiego, w którym z powodzeniem wcielał się w komiczne postaci. Był także doskonałym tancerzem i na jednym z balów zdobył nagrodę z przypadkową partnerką tego wieczoru: siostrą mojej mamy, Sabiną. Gdy wybuchła pierwsza wojna światowa i dostał wezwanie, by służyć swojej austriackiej ojczyźnie, zaręczył się z nią. 

Moja mama natomiast po ukończeniu szkoły wyuczyła się fachu krawieckiego. Nie miała jeszcze siedemnastu lat, gdy zaprzyjaźniła się ze starszym chłopcem z sąsiedztwa, Iszą, studentem filozofii na Uniwersytecie Lwowskim. Ta pierwsza miłość musiała pozostawić w niej niezaleczoną ranę, gdyż nawet jako czterdziestolatka nie potrafiła o nim mówić bez łez w oczach. Ich związek miał smutny finał. Mama dorastała w wiktoriańskiej atmosferze i w jej naturze leżało sztywne trzymanie się obowiązujących zasad. Nie pozwalała więc swojemu przyjacielowi na żadną swobodę, co spowodowało, że Isza w burdelu zaczął szukać tego, o czym z nią nawet nie śmiał mówić. Biedak zaraził się syfilisem. Mama nie mogąc postąpić inaczej - zerwała z nim, a ponieważ nie pozwalała sobie na żadne słabości, zaraz następnego dnia wsiadła w pociąg do Wiednia. Gdy przybyła do habsburskiej metropolii, gdzie nikogo nie znała, miała zaledwie osiemnaście lat. 

Próbuję sobie wyobrazić, jak wtedy wyglądała: niska, drobna kobietka, w stroju z tamtej epoki, który wyraźnie ją postarzał. Ubrana z nienaganną elegancją; do swojego wyglądu całe życie przywiązywała wielką wagę. Warkocze upinała w kok z tyłu głowy, a wychodząc z domu zawsze zabierała kapelusz i rękawiczki. 

Wiedeń był w tamtych czasach metropolią z licznymi domami mody. Nazajutrz po przyjeździe, mama z niezachwianą pewnością, weszła do jednego z nich pytając o pracę. Prawdopodobnie w najmniejszym stopniu nie zdziwiło jej, że została od razu zatrudniona. 

Po kilku miesiącach zdarzyło się jednak coś, nad czym nie mogła przejść do porządku dziennego. Już wcześniej zauważyła, podobnie zresztą jak cały personel, że szef niewspółmiernie często wzywał ją do siebie do przymiarek spódnic i sukienek. Czuła się tym dość skrępowana. Któregoś razu, gdy podpinał na niej szpilkami obręb spódnicy, złapał ją za kostkę i zaczął przesuwać rękę po łydce, wpatrując się w nią rozkochanym wzrokiem. Zszokowana zuchwalstwem, kopnęła go z taką siłą, że ten krzyknął z bólu. Pośpiesznie się przebrała i opuściła zakład rezygnując z należnej zapłaty. 

Bez trudu znalazła sobie nową pracę i tak pozostała w Wiedniu aż do pierwszej wojny światowej. Wraz z wybuchem wojny spakowała walizki i wróciła do domu, zdając sobie sprawę, że jej nieobecność podczas wojny byłaby bardzo dotkliwie odczuwana. Poza nią było jeszcze czworo dzieci: starsza od niej Sabina oraz młodsi: Kuba, Szlomek i czteroletnia Dunia. 

Kiedy mama przybyła do Lwowa, dziadek i mój tata - a wówczas narzeczony Sabiny - byli już zmobilizowani i przebywali daleko od domu. Dochody zeszczuplały, żywność była racjonowana. Na mojej mamie spoczywał obowiązek dorobienia cerowaniem do skromnego zasiłku, a także codziennego, wielogodzinnego wystawania w kolejkach po chleb i inne artykuły żywnościowe. 

Dobry los sprawił, że dziadek wrócił już po kilku miesiącach, przejmując część obowiązków mamy. 

Dziadek miał wówczas czterdzieści siedem lat, podczas gdy służba wojskowa obowiązywała do pięćdziesiątego roku życia. Dziadek jednak kompletnie się do niej nie nadawał i został zwolniony przed czasem. Głupota wojskowej biurokracji sprawiała, że do wojska trafiali ludzie, dla których nie było sensownego zajęcia. Na tyłach frontu brali oni udział w absurdalnym widowisku, dostając do wykonania najbardziej bzdurne rozkazy. Mój dziadek musiał na przykład setki kilometrów za linią frontu trzymać całonocną wartę na cmentarzu. 

Biedak nie miał w sobie nic z bohatera i w ciemnościach cmentarza zachowywał się jak wystraszone dziecko. Tak się złożyło, że choć stracił rodziców, braci, siostry, swoją pierwszą żonę i sześcioro dzieci, to nigdy nie brał udziału w pogrzebie i nigdy wcześniej nie był na cmentarzu. A tu przyszło mu w bezksiężycową noc, stać samotnie wśród mogił, z karabinem gotowym do strzału. Strwożonym wzrokiem wodził po nagrobkach wpatrując się, czy coś się nie poruszy. I czyż mogłoby być inaczej? Nagle, niedaleko od miejsca, w którym stał, zamajaczyła niewielka, jasna zjawa; to pojawiała się, to znikała, aż w końcu zaczęła się wyraźnie zbliżać. Dziadek wpadł w panikę i nim pomyślał, wystrzelał cały magazynek. Na szczęście był złym strzelcem, bo inaczej miałby zapewne na sumieniu postrzelonego kota albo królika. 

Strzelanina postawiła na nogi całe koszary i w chwilę później wiekowe chłopiny, z jakich głównie składała się kompania, zaczęły wylegać na dwór, żeby zobaczyć co się stało. Ich ciekawość została rychło zaspokojona. Dziadek z przerażeniem w oczach, jak rażony piorunem wpadł na koszarowy plac. Skończyło się tym, że został wtrącony do aresztu, a po kilku dniach postawiony przed komisją kwalifikacyjną, która uznała go za niezdolnego do służby ze względu na "niepełnosprawność psychiczną". Nic jednak nie zmieniło przeświadczenia dziadka, że to co ujrzał tamtej nocy, nie było żadnym zwierzęciem, lecz zjawiskiem nadprzyrodzonym; inaczej przecież nie wtajemniczyłby nas w to wydarzenie. 

W drugim roku wojny najmłodsza siostra mamy, Dunia, zmarła na dyfteryt. Najstarsza, Sabina, była wtedy z powodu złego odżywiania tak osłabiona, że często nie mogła się utrzymać na nogach i nie wstawała z łóżka. Wszyscy mieli jednak nadzieję, że wkrótce nastanie pokój i Sabina wróci do zdrowia. 

Wiosną 1917 roku tata przyjechał do domu na trzymiesięczny urlop zdrowotny z powodu poważnego wypadku, jakiemu uległ w północnych Włoszech, gdzie stacjonował jego pułk. Doszło do niego w miasteczku mocno zniszczonym działaniami wojennymi. Jednym z zadań taty, jako sierżanta, było odstawianie kompanii do łaźni. Żołnierze potrafili w mgnieniu oka każdą łaźnię przeobrazić w bajoro, toteż tata korzystając ze swojej rangi, unikał takiej wspólnej chlapaniny. Łaźnia, do której tata zaprowadził żołnierzy, mieściła się w dwukondygnacyjnym budynku. Podczas gdy żołnierze brali na dole kąpiel w czymś co przypominało basen, on oglądał resztę budynku. Zainteresował go romański styl wnętrz, przyciągały wzrok malowidła na ścianach i sklepieniu. Dom był nie zamieszkany i tata mógł spokojnie przechodzić z pomieszczenia do pomieszczenia. Było tam bardzo ciepło, więc gdy dostrzegł balkon, postanowił zaczerpnąć świeżego powietrza. Otworzył drzwi, zrobił krok w kierunku balustrady i runął przez zwęgloną pożarem podłogę sześć metrów w dół. 

Po urlopie tata powrócił na austriacki front we Włoszech, gdzie został kurierem przenoszącym wiadomości pomiędzy walczącymi oddziałami. Bywały momenty, w których doświadczał szczególnej łaskawości losu. Pewnego razu przybył pociągiem na włoską stacyjkę gdzieś na Nizinie Padańskiej, gdzie ulokował się sztab. Musiał tam dostarczyć wiadomość i odebrać odpowiedź. Miało to zabrać około godziny, więc tata postanowił rozejrzeć się w tym czasie po miasteczku. W którymś momencie usłyszał gdzieś w pobliżu kilka wybuchów granatów. Kiedy później wrócił na stację, zastał tam jedynie kupę gruzu, spod której próbowano wydobyć zasypanych ludzi. 

Na początku 1918 roku, po chorobie trwającej nie dłużej niż tydzień, zmarła jego narzeczona Sabina. Prawdopodobnie wskutek zmniejszonej odporności nie przetrzymała ostrego zapalenia płuc. Czy o śmierci Sabiny należało poinformować narzeczonego? Rodzina obawiała się, że z rozpaczy zgłosiłby się na ochotnika na front. Taka reakcja stanowiła wówczas niemal regułę. Dlatego też zdecydowano pozostawić go w niewiedzy. Charakter pisma mojej mamy był zadziwiająco podobny do pisma Sabiny, więc mama kontynuowała korespondencję, utrzymując tatę w złudzeniu, że otrzymywał listy od Sabiny. 

Latem 1918 tata niespodziewanie pojawił się we Lwowie. Dowiedział się bowiem, że jego pułk miał być wkrótce przerzucony na pierwszą linię frontu i zameldował się u komendanta z prośbą o urlop na ożenek. Również to stanowiło pewną normę: często się zdarzało, że zaręczeni żołnierze, którzy wybierali się na front, pośpiesznie zawierali związek małżeński, by ich ukochane mogły doznać zaszczytu bycia wdowami po bohaterach wojennych. 

Sabina nie żyła od sześciu miesięcy. Zgodnie z żydowskim rytuałem rodzina nosiła żałobę przez rok. Moja mama i babcia chodziły ubrane na czarno nakładając pod sukienki czarne fartuchy żałobne, a dziadek nosił na przedramieniu czarną opaskę.

Krasnogruda nr 11, Sejny 2000, Pogranicze.