Krasnogruda nr 11. MYKOŁA RIABCZUK: Ośmioro Żydów w poszukiwaniu dziadka . Przeł. Magdalena Szyszko-Graban.

Krasnogruda nr 11. MYKOŁA RIABCZUK: Ośmioro Żydów w poszukiwaniu dziadka . Przeł. Magdalena Szyszko-Graban.

Ośmioro Żydów w poszukiwaniu dziadka 

Chłodnego jesiennego dnia przyszło mi wystąpić w dosyć niezwykłej roli tłumacza niewielkiej grupy turystów, którzy okazali się jeszcze bardziej niezwykłymi, niż moja nowo nabyta rola. Ośmioro obywateli Izraela, Francji i USA wyruszyło tego dnia z Kijowa w stronę Czerniowiec trzema specjalnie na tę okazję wynajętymi samochodami. Miałem sumiennie opiekować się nimi podczas tej trudnej podróży, zastępując moją dobrą przyjaciółkę, pracownicę prywatnej firmy turystycznej, która raptem "zaniemogła". Podróż jednak okazała się znacznie ciekawsza, niż się spodziewałem.

Żydowska rodzina 
Wszyscy ośmioro moich "inturystów", którzy ni z tego, ni z owego przybyli do tego zapomnianego przez Boga kraju, aby sprawdzić się w jego hotelach, restauracjach, autostradach i wobec tradycyjnie "życzliwej" obsługi, nie byli, jak się wyjaśniło, masochistami ani, tym bardziej, wielbicielami egzotyki, którzy uciekają od nadmiarów cywilizacji do terenów, gdzie tymi nadmiarami nie pachnie, a pachnie zgoła czymś całkiem innym. W pewnym sensie, moi "inturyści" powrócili na ojcowiznę - do kraju, który ich przodkowie porzucili ponad pół wieku temu, aby szczęśliwie uniknąć całego szeregu "wyzwoleń", jakiego większości z nas uniknąć się nie poszczęściło. Wszyscy oni okazali się członkami jednej rodziny - pięcioro wnuków czerniowieckiego przedsiębiorcy Szmuela Glasberga i troje ich współmałżonków, rozproszonych po świecie, ale połączonych czymś więcej niż tylko rodzinne związki - połączonych mitem o ziemi, która była dla ich przodków jednocześnie obiecaną i apokaliptyczną. Związki rodzinne mogły ich zebrać gdziekolwiek - w Paryżu, Detroit, Jeruzalem - ich miastach rodzinnych, czy choćby w Budapeszcie, skąd pochodziła żona jednego z Glasbergowych wnuków, Izraelczyka, i gdzie właściwie zebrali się wszyscy wcześniej, niż wyruszyli na Kijów. Ale dalej na wschód - do Żytomierza, do Berdyczowa, do Czerniowiec - mógł ich zawieść tylko historyczny mit, współuczestnikiem którego mimochodem się stałem.

W latach dwudziestych-trzydziestych Szmuel Glasberg miał niewielkie, ale efektywne towarzystwo, założone przez jego przodków w XIX wieku, za czasów Franciszka Józefa, jednego z największych autorytetów ich rodzinnej mitologii. Franciszek Józef nie był judofilem ani ukrainofilem (jak twierdzi, powiedzmy, niemało polskich historyków), był imperatorem Austro-Węgier, a więc dbał przede wszystkim o Imperium, które było w dosłownym znaczeniu jego prywatną własnością. Mówiąc współcześnie, był on pragmatykiem: w Galicji podtrzymywał Rusinów przeciw Polakom, na Bukowinie - przeciw Rumunom, ale znał przy tym miarę i szanował tradycyjny ustrój stanowy, tzn. dbał, żeby Rusini nadal byli pracowitymi wieśniakami, a Polacy i Rumuni - pokornymi wobec prawa ziemianami. Pośród wszystkich tych poddanych Żydzi byli najpewniejsi: nie naruszali oni, jak Rusini, socjalnej hierarchii i nie podważali Imperium, jak Polacy i Rumuni, nacjonalistycznym separatyzmem i irredentyzmem. Żydzi mieli swoją stanową, religijną i kulturową autonomię, mieli swój biznes, płacili podatki, wzbogacając skarb państwa, i chętnie się germanizowali, zapełniając ławy cesarskiej biurokracji. W Wiedniu, gdzie żydowska burżuazja stanowiła poważną konkurencję burżuazji właściwie austriackiej, wewnętrzna judofobia ewoluowała stopniowo w kierunku ideologicznie ukształtowanego antysemityzmu, wtedy, jak na prowincji, gdzie austriackiej burżuazji było nieco za mało, galicyjscy i bukowińscy Żydzi z powodzeniem zapełniali tę niszę z ojcowskim poparciem wiedeńskich władz. 

W rodzinnej mitologii Glasbergów doba austro-węgierska jest swego rodzaju złotym wiekiem, a ówczesna Bukowina - oazą spokoju pośród żydowskich pogromów w sąsiedniej Rosji i coraz bardziej agresywnego antysemityzmu w zachodniej Europie, nagłośnionego przez skandaliczną sprawę Dreyfusa we Francji. Po pierwszej wojnie światowej Austro-Węgry jednak rozpadają się, Bukowina staje się rumuńska i pierwsze, trudne jeszcze do zauważenia chmurki zawisają nad głowami czerniowieckich Glasbergów. W latach trzydziestych chmurki te gęstnieją: naziści zwyciężają w Niemczech, ich sympatycy wyraźnie aktywizują się w Rumunii, krucjata przeciw światowej "żydokomunie" staje się coraz bardziej nieubłaganą realnością. Szmuel Glasberg zapobiegliwie wysyła jedną z trzech córek na naukę do Francji, wydaje drugą za mąż do Ameryki, a z trzecią i z żoną wyjeżdża wreszcie do Palestyny, znajdującej się w tym czasie pod protektoratem brytyjskim. Intuicja okazała się ogólnie prawidłowa, a jednak życie na prowincji, gdzie czysto ludzkie związki były tradycyjnie ważnymi i gdzie pośród jego przyjaciół nie brakowało wysoko postawionych rumuńskich działaczy, a nawet wojskowych, istotnie osłabiło uwagę pana Glasberga. W 1938 roku wraca on do Rumunii, żeby ostatecznie zamknąć tam wszystkie swoje interesy i, w drodze do Czerniowiec, zawitawszy do synagogi w Bukareszcie, staje się ofiarą krwawego boju, urządzonego przez miejscowych faszystów z "Żelaznej Gwardii". Tak faktycznie rozpadła się dynastia Glasbergów i zerwała się ostatnia, czy przynajmniej główna nić, która łączyła ich z Bukowiną. 

Czerniowiecka odyseja 
Spośród wszystkich pięciorga wnuków Szmuela Glasberga tylko jeden, Amerykanin Jeremy, pamiętał Czerniowce czy, przynajmniej myślał, że pamięta. Ostatnio był tu 58 lat temu jako siedmioletni chłopczyk i zrozumiałe jest, że powietrze było wtedy czyściejsze, woda bardziej mokra, miasto bardziej zaciszne i schludne, chodniki nie tak rozbite, a ulice nie tak ciemne (choć ostatnie zestawienia wywołane są, być może, nie tak przedwojennymi Czerniowcami, jak czyściutkim miasteczkiem uniwersyteckim w Michigan, gdzie pan Jeremy obecnie profesoruje). Znaleźć ulicę, gdzie mieszkali Glasbergowie, według jej starej nazwy, było nietrudno, natomiast znalezienie budynku według jego opisu (bo numeracja się zmieniła) okazało się o wiele trudniejsze. Właściwie do tej pory nie jestem pewien, czy znaleźliśmy właśnie ten budynek. "Ty w ogóle mógłbyś zawieźć nas do jakiegokolwiek miasteczka pod Kijowem i powiedzieć, że to Czerniowce" - zażartował Francuz Mark, profesor-indolog, znawca Bengalii, uświadamiając czysto symboliczne znaczenie naszych poszukiwań, w których sam proces jest ważniejszy niż rezultat. 

Spory dwupiętrowy budynek, który mimo wszystko uznaliśmy za Glasbergowy, miał nad bramą anagram z przeplecionych liter SG. "Byłem zbyt mały, żeby spoglądać tak wysoko" - powiedział na swoje usprawiedliwienie Jeremy, który nie przypominał sobie anagramu, za to jakoby poznał kaflowy piec w jednej z komunałek w tym budynku, do której zawitaliśmy, niepokojąc mieszkańców. Poznał także położoną nieopodal czynną synagogę i przypomniał nawet miejsce, na którym siedzieli z dziadem podczas nabożeństwa. Dowody Glasbergowej obecności tu okazały się jeszcze bardziej przemawiające: nazwisko ich dziada znalazło się na wielkiej płycie pamiątkowej pośród innych fundatorów synagogi. 

Poszukiwania Glasbergów na cmentarzu żydowskim, tak samo zaniedbanym, jak i sąsiedni prawosławny, nie powiodły się. Za to wiele nagrobków miało skromny podpis ich dalszego krewnego, dość znanego artysty, który zarabiał na życie takim tradycyjnym dla wielu mistrzów sposobem. Jego głównym konkurentem na kamieniarskiej arenie był niejaki Karl Moskal - jak umiałem, wyjaśniłem kuriozalność tego rusińskiego imienia, w którym wpływ dwóch imperiów materializował się z zadziwiającą dokładnością i prawdziwie symboliczną lapidarnością. 

W pewnym sensie dzisiejsze Czerniowce są i "Karlem", i "Moskalem" - z dziwnymi uliczkami i budynkami z okresu Franciszka Józefa (czegoś wart jest tylko teatralny plac czy, powiedzmy, uniwersytet) i jednocześnie z powszechnym brudem, obskurnością, niechlujstwem, jakimś nieusuwalnym znamieniem sowieckości, które dosyć fatalnie ciąży nad całą Ukrainą. Jakie może być wrażenie z kraju, gdzie nawet w najlepszym hotelu (120 dolarów za dobę) nie ma gorącej wody i gdzie temperatura w nieopalanych pokojach późną jesienią wynosi 10 stopni? Jakie może być wrażenie z kraju, gdzie w hotelowej restauracji prymitywne śniadanie z dwóch jajek i pomyjopodobnej kawy wycenia się na 6 hrywien, a para podsmażonych skibeczek chleba kosztuje dodatkowo jeszcze jedną hrywnę od każdej? Jakie może być wrażenie z kraju, gdzie szachrajowata administracja, biorąc sto dwadzieścia dolarów za dobę, nie wstydzi się napomykać, że banknoty z przekreśleniami mają mniejszą wartość - albo w ogóle nie są przyjmowane, i gdzie ta sama administracja nie wstydzi się wystawiać kosmicznych rachunków za podane w cenniku owoce, które nie zostały ani zamówione, ani zjedzone? 

Uczyłem swoich obcokrajowców wymawiać w języku ukraińskim sylabami "gorąca woda" - aby pokojówki mogły im tę wodę zagrzać w baniakach, i durnowato wyjaśniałem, że teraz jest u nas kryzys i że gorącej wody nie ma w całym mieście. 

- Ale od mieszkańców miasta wasza władza pewnie nie bierze 120 dolarów za dobę - zaprzeczali mi cudzoziemcy. 

- A jeszcze i w nowych banknotach - dorzucał ktoś pod ogólny rechot. 

- Gdyby tu była jeszcze i gorąca woda - odpierałem - to ten hotel nazywałby się nie pięcio- a dwudziestogwiazdkowym, i zdzieraliby z was po 1000 za dobę. 

Na szczęście moi Żydzi nie byli pozbawieni poczucia humoru: nazwę hotelu "Czeremosz" odczytali po francusku jako "Chere et moche" - "Drogi i potworny", i nie byle jak się z tego ucieszyli. Na ogół to oni częściej rozśmieszali mnie, niż ja ich. Sądząc ze wszystkiego, nie spodziewali się czegoś lepszego w tym kraju - widocznie sława o naszym turystycznym zapleczu już dawno stała się ogólnoświatowa. 

- Zobaczycie - uspokajał mnie Francuz Jean, biznesmen - za dziesięć lat wszystko się zmieni. Te państwowe monstra są skazane - wskazywał na olbrzymi, na wpół pusty hotel - symbol niezaciszności, na wyludnioną restaurację - symbol sowieckości. - One zbankrutują. 

- Ależ u nas nie ma bankructw! - wykrzykiwałem. - Rzemiosło upada, ekonomika się rozwala - nikt nie bankrutuje, nikogo nie wyganiają - bezrobocie bliskie zera. 

- To się zmieni - nie przestawał mówić Jean. - Przypomnijcie sobie ten cudowny prywatny hotelik w Kijowie, albo te prywatne restauracje, gdzie jedliśmy obiad, w których wasza obsługa już wie, że jest dla klienta, a nie na odwrót. 

Okazałem się bezsilny wobec tego francuskiego optymizmu, nie skażonego wieloletnim życiem w naszym kraju i nie zatrutego informacją o poziomie myślenia i postępowania naszej oligarchicznej władzy. 

Biznes 
Spośród wszystkich potomków Szmuela Glasberga Jean okazał się jedynym biznesmenem. Przed przyjazdem do Kijowa przebywał w Kazachstanie, gdzie wziął udział w przetargu na dostarczanie czegoś tam dla kosmodromu Bajkonur. Wygrał ten przetarg i Kazachstan mu się spodobał. Chwalił AłmaAtę, tamtejszy rząd i prorokował krajowi rolę jeszcze jednego azjatyckiego tygrysa. Niedługo przedtem z takim samym powodzeniem przybył do Iraku, gdzie sprzedał kilka tuzinów elektrycznych młynów z dawnej NRD, niepotrzebnych teraz nikomu w nowych Niemczech. Petrodolary od Saddama Husseina i Nursułtana Nazarbajewa podobno natchnęły go, aby zasponsorować krewnym egzotyczną wycieczkę na ziemię pradziadów. Część petrodolarów w ten sposób trafiła także na Ukrainę. 

Jean-Francuz formalnie jest obywatelem Gwadelupy, gdzie był, według własnych słów, tylko raz - przyjmując obywatelstwo. W Gwadelupie podatki są znacznie niższe niż we Francji; z tych samych powodów wszystkie jego firmy zarejestrowane są w Gibraltarze. Jak przystało na prawdziwego biznesmena i wnuka swego dziada, Jean zna wiele języków, czy przynajmniej rozumie kilkadziesiąt słów w każdym, łącznie z rosyjskim. Podczas mojej nieobecności był niezastąpiony dla krewnych, bo jako jedyny umiał odcyfrować cyrylicę. 

Żoną Jeana była prawdziwa Tajka - właściwie nie całkiem prawdziwa, bo, jak wyjaśnił, też jest Żydówką, ale - z Tajlandii. Nigdy nie widziałem żywych Tajek, a tym bardziej tajlandzkich Żydówek, więc spoglądałem na nią z dociekliwością prowincjusza, usiłując dojrzeć jakąś semicką rysę w czysto azjatyckim obliczu. Wyglądała na małomówną a nawet stroniącą od ludzi i jak większość krótkowidzów romantycznie zapatrzonych gdzieś w przestrzeń. Jako jedyna w towarzystwie nie znała angielskiego i, być może, było to główną przyczyną jej trzymania się na uboczu podczas wspólnych rozmów. 

Jean mówił za siebie i za nią, a czasami i za wszystkich innych. 

- Widzisz - mówił - poznaliśmy się na Sorbonie i kiedy dowiedziałem się, że jej dziad, jak i mój, handlował lasem, zrozumiałem, że musimy się pobrać. 

- Ależ to był całkiem inny las - zauważyłem, nadpijając z kieliszka prawdziwej "Tysy". 

- Ha - powiedział Jean, też nadpijając. - Ależ on sprzedawał się na tych samych giełdach, tym samym klientom. Amsterdam, Londyn, Hannower... I wiesz, co ona mi odpowiedziała? Powiedziała, że się zgadza, ale pod warunkiem, że nigdy nie będę handlował lasem! Tak więc, handluję teraz wszystkim, prócz lasu!... Cha-cha-cha!. 

- Z Ukraińców żadni handlowcy - powiedziałem. Rolnicza cywilizacja. Naród wieśniaków. Żydzi tradycyjnie wypełniali tę niszę. A teraz wypełnia czort wie kto. Dlatego też pozostajemy w tyle - bo nie mamy swoich Żydów. My ich właściwie nigdy nie mieliśmy, bo komu chce się należeć do wiejskiego narodu?... 

Koniak przyjemnie rozgrzewał żołądek i cała historia ukraińsko- żydowskich wzajemności wyłaniała się przede mną jako coraz bardziej idealna. 

- Mój dziad prowadził handlowy biznes - powiedział Jean niemal obrażony. - Płacił ukraińskim chłopom, którzy pracowali dla niego, najlepszą cenę. Znał koniunkturę. Przywoził z Europy pieniądze, towary, technikę... 

- Kulturę pracy - dorzuciłem. 

- Kulturę pracy - zgodził się Jean. - I kulturę handlu. Nigdy nikogo nie nabierał. Nie oszukiwał. Wszyscy chcieli robić z nim interes - prowadził się uczciwie. 

- Otóż to - skinąłem. - A teraz wszyscy nasi Glasbergowie - albo w Ameryce, albo w Izraelu. Robią z pustyni oazę. A my - na odwrót - z oazy pustynię. 

- Nie, ja poważnie - upierał się Jean, coraz bardziej się obrażając. - Mój dziad żył dość skromnie, ofiarowywał wielkie pieniądze - na przytułki, na szkoły, nawet na brukowanie ulic!... 

- A teraz ulice są brudne i porozbijane! Budynki obszarpane! Toż te Czerniowce mogły być perełką! Mekką dla turystów! Jak Budapeszt, jak Praga, jak Kraków! 

- Kraków zbudowali przede wszystkim Polacy - powiedział Jean. - A Budapeszt - Węgrzy. 

- Rzeczywiście - przytaknąłem. - Ale oni mieli swoich Żydów. I wiele się od nich nauczyli. 

- Rozumiesz - powiedział Jean już mniej obrażony, choć, zdaje się, nadal podejrzewał mnie o nieszczerość i ironię. - Żydzi musieli być bardziej dynamiczni. Żeby przeżyć. Kto się nie przystosował - przepadł. Musieli robić to samo, co i nie-Żydzi, ale znacznie lepiej. 

- To pozytywny dobór naturalny - zgodziłem się. - U was przeżywali lepsi, u nas - gorsi. 

- Mówię poważnie - powiedział Jean. 

- Ja też. 

Ale, zdaje się, tak do końca mi nie uwierzył. 

Ukraiński antysemityzm 
Ze swoich nielicznych spotkań z Żydami za granicą, a jeszcze bardziej z tamtejszych publikacji wiedziałem, że Ukraińcy mają w ich oczach trwałą reputację antysemitów. Przeważnie jedyne co wiedzieli o Ukrainie, było to: kraj Chmielnicczyzny i Hajdamaczyzny, Petlurowszczyzny i Banderowszczyzny, kraj nieustannych trzystuletnich pogromów i zoologicznej nienawiści chama-pechowca do wszystkiego co bardziej zdolne i bardziej udane. 

Jak umiałem, wyjaśniłem, że ani Żydzi, ani Ukraińcy nie byli subiektami, a tylko obiektami historii; byli więźniami jednej celi, w której stale szczuto jednych na drugich, a oprócz tego większą część czasu żyli spokojnie, i te lata spokojnego współżycia zasługują na nie mniejszą uwagę, niż lata rzeczywiście burzliwych i naprawdę katastroficznych dla Żydów ekscesów. Bezsilnie wyjaśniałem, że Bandera nie był pogromcą, ani tym bardziej nie był nim Petlura, prędzej judofil niż antysemita. Tłumaczyłem, że Ukraińcy szanują Chmielnickiego absolutnie nie za "pogromy", jak Amerykanie szanują G. Washingtona, absolutnie nie za przychylność do niewolnictwa. Tłumaczyłem, że do pogromów końca XIX początku XX stulecia, w imperium Rosyjskim, ukraiński nacjonalizm nie ma w ogóle żadnego odniesienia. 

Uprzejmie mnie słuchali, pozostając jak zwykle, przy swoich myślach. Żyć w świecie masowych mitów jest bardziej komfortowo - i Żydzi pod tym względem mało różnią się od Ukraińców. Jeden dobrodziej w Kalifornii, który jako chłopiec przeżył powstanie w warszawskim getcie, opowiadał, że na własne oczy widział, jak ukraińscy żołnierze z dywizji SS "Galizien" rozstrzeliwali Żydów. Wiedziałem, że "Galizien" została stworzona rok później dla swego pierwszego i, jak się wyjaśniło, ostatniego boju pod Brodami; wiedziałem, że była to dywizja frontowa, która nie brała udziału w żadnych karalnych operacjach; wiedziałem, że żadnych ukraińskich elementów w warszawskim getcie nie było - i mogłem dla potwierdzenia wymienić dziesiątki naukowych źródeł na ten temat. Mego współrozmówcy nie interesowały żadne dowody, powtarzał tylko uparcie: "Widziałem na własne oczy". 

Mity stworzone przez naocznych świadków są najpotężniejsze. 

Z pewnym zdziwieniem zauważyłem jednak, że moi goście żadnego stanowiska co do "genetycznego" ukraińskiego antysemityzmu nie mają. Dwoje Izraelczyków - Chamutel, profesorka współczesnej literatury żydowskiej, i Szmuel, właściciel małego wydawnictwa reklamowego, słyszeli coś, co prawda, o Demjaniuku, rozreklamowanym podczas sądu jako "Iwan Groźny", mimo to szczerze uważali go za Rosjanina czy, właściwie, "Sowieta". 

Tylko Jeremy, kierownik chimerycznego (według naszej miary) uniwersyteckiego oddziału dla 60-70-letnich studentów, podzielał cały zbiór typowo amerykańskich stereotypów. Z niedowierzaniem spoglądał na pomnik Paula Celana w centrum miasta, na ulicę Szaloma Alejchema, na wielką mapę Izraela w szkole żydowskiej i wreszcie na aktywistów Towarzystwa Żydowskiego, które przytuliło się do dawnego Domu Żydowskiego - i na jego twarzy odmalowywało się lekkie poirytowanie: nie zamydlajcie mi oczu waszą propagandą. 

- Czytałem - mówił - że wasz rząd umyślnie zagra z Żydami i innymi mniejszościami, żeby szczuć ich na Rosjan. 

- Nie umiem czytać w myślach swojego rządu, panie Jeremy - powiedziałem. - Chociaż, obawiam się, przeceniacie jego złe zamiary. 

- Powinniście przeprosić Żydów - powiedział ze złością. - I zwrócić cały majątek. 

- Nie jestem wam winien żadnego majątku, panie Jeremy. Ale mogę przeprosić, jeśli pan nalega. 

- Wasz rząd powinien - powiedział z naciskiem. 

- Nasz rząd istnieje tylko pięć lat i, spodziewam się, jeszcze nie zrobił Żydom niczego złego. 

- Musi przeprosić za swoich poprzedników. 

- Nie miał poprzedników. Przedtem u nas były obce rządy. Nie jestem przeciwny temu, żeby przeprosiły - i was, i nas. I nawet żeby jakiś majątek zwróciły. Mój dziad miał, na przykład, parę koni, zarekwirowanych przez bolszewików. I dziewięcioro dzieci. Ośmioro z nich bolszewicy zamorzyli głodem. I jeszcze kilka milionów innych. Być może słyszeliście? Taki sobie maleńki ukraiński holocaust. 

- Słuchaj, Jerry - wtrącił się Jean. - Ukraińcy mają cudowne przysłowie: "Własne gówno nie śmierdzi". 

Z wdzięcznością spojrzałem na Jeana. Być może jest z niego rzeczywiście dobry biznesmen. 

Berdyczów 
Mówią, że w starym Berdyczowie mieszkało 70 tysięcy Żydów - ponad połowa ludności. Dziś jest to typowe sowieckie centrum rejonu z niedołężnym Leninem na podwórzu i niedołężną siedzibą partii rejonu, przemianowanej teraz na administrację państwową. Żydów w mieście zostało kilka tysięcy i bynajmniej nie każdy berdyczowianin wie o ich istnieniu. Dla większości mieszkańców Żydzi - to dawna, przedwojenna i nawet przedrewolucyjna historia. Znikający świat, utrwalony przez nostalgicznego Szaloma Alejchema. 

Dopiero czwarty zapytany przez nas przechodzień wiedział, że w Berdyczowie jest synagoga i potrafił pokazać nam drogę do niej. Stała ona rzeczywiście w niedostrzegalnym zakamarku, stara, niewielka, obstawiona rusztowaniami. Nabożeństwo zakończyło się, ale jeszcze kilkunastu Żydów było na podwórzu: wujkowie w kaszkietach podobni do kołchozowych mechanizatorów, i takie same kobiety o grubych rysach twarzy, nieokreślonej formy i wieku - niegryzące piętno sowieckości, okazuje się, naznaczyło prosty lud żydowski tą samą miarą, co jakikolwiek inny na terenach nieistniejącego ZSRR. 

- Moi goście - powiedziałem, przywitawszy się - chcieliby obejrzeć, jeśli można, synagogę i cmentarz. Wszyscy są Żydami. 

- Z Ameryki? - spytała jakaś kobieta. 

- Dwoje z Ameryki, troje z Izraela, troje z Francji. 

Kobieta aprobująco mruknęła i, jak większość, wgapiła się w Tajkę, usiłując, widocznie, dopatrzyć się, gdzież to teraz pojawili się tacy chimeryczni Żydzi - w Ameryce, Francji, czy, uchowaj Boże, w Izraelu. Po chwilowym zaniemówieniu Żydzi rzucili się na moich gości z hucznym gęganiem, o coś zapytując i wyjaśniając po rosyjsku i w jidysz, z których to języków moi goście nie znali żadnego. Jednak znali niemiecki (jak i zresztą francuski, angielski i hebrajski), tak więc jako taki kontakt został nawiązany. 

Kobieta, która pytała mnie o Amerykę, już trzymała Jeremiego za rękaw i pokazywała mu fotografię swojego syna z rodziną. 

- Oni są w Ameryce - zagadywała. - W Brooklynie. Jeremy marszczył czoło z zakolami, mrużył oczy pod okularami i niewyraźnie spozierał. - W Brooklynie - wydobyła z poszarpanej torebki list i pacnęła palcem w adres zwrotny. - Wzywają mnie do siebie. Pytająco patrzyła Jeremiemu w oczy, a ten dalej ze zmieszaniem mrugał i mamrotał tylko: - Brooklyn... good... good... 

- Her children in the U.S.A. want her to joint them - wyjaśniłem. 

- Good, good - powtórzył Jerry. 

- On mówi, że to ładne miejsce - tłumaczyłem nieco swobodnie. 

- I ja tak myślę, że trzeba wyjeżdżać - powiedziała kobieta. - Cała młodzież wyjechała - niektórzy do Kijowa, niektórzy do Ameryki, inni do Niemiec... Mówią, że tam całe ulice nasze i sklepy, i wszystko - wszystko... Schowała list i zdjęcie z powrotem do torebki, jakąś chwilę pomilczała i powiedziała w zamyśleniu: - Może i wyjadę... 

- She wonders whether it is possible to live at your place - powiedziałem. 

Jerry z lękiem zadrżał i, żeby nie zaprowadzić tego żartu za daleko, prędko się poprawiłem: - Sorry, I mean, in your country. 

Jerry z ulgą uśmiechnął się i radośnie przytaknął: - Yes, yes, of course! 

Ale ja już niczego nie tłumaczyłem. "Zachód to Zachód, a Wschód to Wschód" - mówił Kipling i, być może, miał rację. 

Tymczasem ktoś przyprowadził z synagogi dwóch starannie ubranych rabinów, Amerykanów, podobnych raczej do uniwersyteckich profesorów niż do osób duchownych i ruszyliśmy do środka. 

- Do lat 60. była tu jeszcze jedna synagoga - objaśniał starszy. Ale zamknięto ją. Zbierała się tam inteligencja. 

- A teraz? 

- Teraz jest synagoga, nie ma inteligencji. Wszyscy wyjeżdżają. 

My staramy się pomóc, jak możemy. 

Odczepiłem od kurtki kaptur i narzuciłem na głowę. W niewielkiej sali modlitewnej za aksamitnym parochetem wznosił się Aron Hakodesz. Orientalny ornament na ścianach przechodził w zagadkowe napisy żydowskimi literami - czy odwrotnie. Kobiety ruszyły schodami na swoją galerię. Duch rozkładu i ruiny wisiał w powietrzu niby na statku-widmie, który pogrąża się pod ziemią. 

- A dlaczego oni wszyscy wyjeżdżają? - zapytał mnie Jean. - Jest tu własny Żyrinowski? 

- Tu są własne biedy - wyjaśniłem. - Ale wiadomo, żeby dostać się do Ameryki, trzeba ogłosić się uchodźcą. I wielu ogłasza się. Słyszałem zupełnie fantastyczne historie o prześladowaniach. 

- Ja też - powiedział Jean. 

- Ja ich, zresztą, rozumiem. Ameryka - to nie Izrael. 

- Ależ za kilkanaście lat wszystko się zmieni - powiedział Jean. - Myślisz, że oni wrócą? 

- A ty? 

- Jeśli będą u was najniższe na świecie podatki - zaśmiał się Jean. 

Wyszliśmy z synagogi. 

- Zaprowadzę was na chasydzki cmentarz - powiedział starszy rabin. - Mamy z nim problemy. Za Sowietów rujnował się sam, teraz go dorujnowują. Nowi Ruscy (rosyjskojęzyczni bogacze-nuworysze) budują sobie garaże. Miejscowa władza nie przeciwdziała. Zwróciliśmy się do rządu. 

- Zawsze mówiłem, że kapitalizm jest jeszcze bardziej bezlitosny niż komunizm - wymądrzał się Jean. 

- U nas jest afrykański kapitalizm - zaprzeczyłem. - Zresztą i komunizm u nas nie był lepszy. 

- Wszystko się zmieni - powiedział Jean z przekonaniem. 

- Wiesz - powiedziałem w drodze na cmentarz, gdzie niby zwoje papirusa, skamieniałe perły, chowały się między chwastami grobowce chasydów. - Jest u nas anegdota o audiencji trzech prezydentów u Pana Boga. Pierwszym był, rozumie się, Clinton. - Kiedy mój naród, Boże, będzie żył wreszcie szczęśliwie? - spytał. - Za trzydzieści lat - odpowiedział Bóg. Zapłakał Clinton i poszedł precz. 

- A kiedyż mój naród będzie żył szczęśliwie? - zapytał Jelcyn. - Za trzysta lat - odpowiedział Bóg. Zapłakał Jelcyn i poszedł precz. 

- No, a mój naród, kiedy będzie żył szczęśliwie? - zapytał nasz prezydent. Zapłakał Bóg i poszedł precz. 

- Byłby z ciebie dobry chasyd! - powiedział Jean, rechocząc. 

"Następnego lata w Jeruzalem" 
Pożegnaliśmy się w Kijowie tradycyjnym żydowskim: "Następnego lata w Jeruzalem". Wtedy nie myślałem, że ta rytualna formuła spełni się jak najbardziej dosłownie. Z zazdrością patrzyłem w ślad za Glasbergowymi potomkami, którzy wesoło znikali w schludnym hoteliku na Podilu. Wycieczka, zdaje się, nie zmęczyła ich ani nie zasmuciła. Cieszyli się karpackimi krajobrazami i rzeczką, nad którą wyjeżdżały na letnie wakacje ich mamy pod opieką dziadka Szmuela czy, prędzej, jakiejś niemieckiej guwernantki; napatrzyli się na mury Kamieńca Podolskiego i na rezydencję metropolitów, która wkrótce stała się czerniowieckim państwowym uniwersytetem; nagadali się wreszcie w zacisznych restauracyjkach, jakich rzeczywiście pojawiło się niemało po całej Ukrainie - albo więcej nawet niż w Afryce. Cieszyli się egzotyką, na jaką można sobie pozwolić kiedykolwiek za własne pieniądze, a jeśli napotykali coś smutnego, to tylko kolejny raz potwierdzało to mądrość ich dziada, który zawczasu porzucił ten przez Boga zapomniany kraj. Powracali ze swej przeszłości, niczym z Parku Jurajskiego, znowu w przyszłość, podczas gdy ja "buksowałem" z całym krajem w tej przeszłości, niby w chimerycznym śnie, niezdolny zrobić ani kroku w kierunku przyszłego. 

Każdy ma swoje problemy i bezsensowne jest obdzielanie nimi innych. 

Pod koniec wyprawy, kiedy Jean niespodziewanie zapytał mnie, dlaczego niemal wszyscy Żydzi rozmawiają tu po rosyjsku, opowiedziałem mu jeszcze jedną przypowieść - o swoim przyjacielu, porządnym i inteligentnym Sierioży Grosmanie, który zawsze rozmawiał ze mną po ukraińsku, ale nigdy nie posługiwał się tym językiem publicznie. Kiedy go spytałem, dlaczego - odpowiedział bardzo prosto i wyczerpująco: "Wiesz, mam dosyć problemów ze swoim żydostwem". 

Nie wiem, czy Jean mnie zrozumiał. Cały czas podejrzewał mnie o ironię. 

Ale po kilku miesiącach, lecąc na konferencję do Jerozolimy, zobaczyłem w samolocie liczną żydowską rodzinę z pół tuzinem ruchliwych rudych dzieciąt, która wracała po tysiącleciach z jednej ojcowizny do drugiej. Rozmawiali po ukraińsku, ba po galicyjsku - tak mówią na Podkarpaciu, gdzieś na Samborszczyźnie, czy Borysławszczyźnie, i wyglądali szlachetnie - jak ukraińscy wieśniacy, którzy wyjechali sto lat temu z tejże ubogiej Galicji do Kanady. 

Pierwszy raz w życiu poczułem, że to nasi Żydzi - nie rosyjscy i nie sowieccy - i że wraz z nimi rzeczywiście tracimy coś bardzo ważnego, coś, czego wartość, obawiam się, wkrótce odczujemy, ale nieprędko pojmiemy. Ohydny kłębek podszedł mi do gardła i odwróciłem się do iluminatora, gdzie znikały brzegi Krymu i zaczynał się Lewant Orient, Arabia i Palestyna, nieznane kraje między morzami żywymi i martwymi, skrzepy czasu i przestrzeni, historii i geografii, przez smugi przeszłego i przyszłego, w różne punkty do którego zmierzamy, jak nam się zdaje, jednym samolotem. 

listopad 1996-sierpień 1997 
Przełożyła Magdalena Szyszko-Graban

Krasnogruda nr 11, Sejny 2000, Pogranicze.