Krasnogruda nr 12. SIARHIEJ ASTRAWIEC: Klaustrofobia. Przeł. Aleksander Wierzbicki.

Krasnogruda nr 12. SIARHIEJ ASTRAWIEC: Klaustrofobia. Przeł. Aleksander Wierzbicki.

SIARHIEJ ASTRAWIEC 

Opowiadania 

Klaustrofobia
 

Opowiadanie o marynarkach, kamizelce kuloodpornej i blaszance z popiołem 
Dokładnie nie wiedział, co to jest ta klaustrofobia, ale jej znamiona od czasu do czasu przebijały z jego zachowania. Nie tylko w snach lękał się zamkniętego wnętrza celi więziennej, będąc podświadomie przekonanym, że za krzywoprzysięstwo na konstytucję i inne sprawki niewątpliwie będzie mu przeznaczone znaleźć się za kratkami. Albo, powiedzmy, te marynarki. Z nimi to samo. Wciąż mu się zdawało, że są za wąskie, piją, przeszkadzają w gestykulacji, nie dają swobodnie się poruszać, poczuć się wygodnie i bezpiecznie w kamizelkach kuloodpornych, których miał kilka. Krawcy wyraźnie byli zmęczeni. Marynary wychodziły ogromniaste, wyraźnie nie w jego rozmiarze; a było przecież konieczne, aby całkowicie ukrywały pancerz i wyglądały naturalnie. Dotychczas ratowała moda na marynarki dwurzędowe - takie mogły być szersze. Ale moda odchodziła, nie czekając na wyczerpanie się prezydenckich pełnomocnictw, tym bardziej, że obiecał zamiast pięciu lat, "odbębnić dla dobra narodu" siedmiolatkę, a potem zostać na drugą kadencję.

Pierwsi przywrócili do łask zwyczajne marynarki gazetowi reporterzy, których nienawidził, jak sam lubił podkreślać, "wszystkimi fibrami duszy prezydenckiej". Zwykle i nowe marynarki nie mogły go nijak zadowolić, i odrzucone męskie garnitury znajdowały miejsce w szafach jego rezydencji, które także wciąż dokupowano. Garderoba prezydencka wkrótce przypominała milionerską. Teraz w te garnitury można było spokojnie przyodziać cały jego kieszonkowy parlament, co, wyćwiczony, podnosił prawą rękę (oprócz dwóch czy trzech leworęcznych) i dwa razy w miesiącu hurtem stawał w kolejce po pieniądze. 

Na samym początku zrobiło mu się za mało kołchozu i kołchozowych zebrań i stał się deputatem rady rejonu (sielsowieckim był dotąd, ale to mu nic nie dawało). Zatem udało mu się przebić do parlamentu, gdzie znacznie się zwiększyły możliwości, aby wciąż być wśród publiczności i zmuszać ją do słuchania: oprócz trybuny w półkolistej sali działało jeszcze sześć mikrofonów. Oprócz tego, niespodzianie dla siebie samego, trafił do każdego mieszkania, bo z nastaniem liberalnych czasów sesje parlamentarne zaczęto transmitować w telewizji, do tego bez wtrętów cenzury. Ale on wciąż nie mógł się wygadać, tym bardziej, że mówców starczało i bez niego. Wtenczas obwieścił im milcząco zimną wojnę, aby nigdy nie zniknąć z ekranu telewizyjnego i stać się pierwszym wśród pierwszych. 

Akurat trafiły się po raz pierwszy wybory prezydenckie, na których on mówił bez przestanku, znacznie więcej od wszystkich pozostałych konkurentów razem, których w tej sprawie czekała klęska. Wyborcom imponowało jego gadanie, rozczarowany lud zmęczył się wszystkimi poprzednimi pierwszymi sekretarzami, co to nie odrywali się od papierka i nie potrafili sklecić dwóch słów samodzielnie. Zamiast długich nudnych referatów z nieciekawymi realiami i mrowiem niepojętych liczb, elektorat usłyszał wreszcie starą baśń o rzekach mlekiem i miodem płynących, ale w zwyczajnym, zrozumiałym prostemu ludowi języku, potocznej mowie, zwanej "trasianką". 

Gdy znalazł się w prezydenckim fotelu, znów zaczął się nudzić, bo prywatna telewizja, z ekranu której prezydent nie znikał, nie sięgała dalej niż obszar jego prezydenckiej republiki, a takiego małego audytorium było mu już za mało. Nie oglądały go przecież dzieci, a także milion dorosłych, którzy głosowali na wyborach przeciwko niemu, plus chorzy psychicznie, głusi, ślepi i głuchoniemi, pisarze, którzy zasadniczo nie włączają telewizora i ci, którzy go nie mają; znaczy się, należałoby odminusować ze cztery-pięć milionów, a toż było nadzwyczaj bolesne! Najlepszy przyjaciel Iwan, którego zdolności intelektualne i wykształcenie nie pozwoliły zrobić go więcej niż ekonomem pałacu prezydenckiego, nie mógł nijak poradzić. Ale pierwszy doradca, zdymisjonowany pułkownik Barabanau - doktor nauk politwydziałowych, razem z ministrem dezinformacji pułkownikiem Zahibalinem zaproponowali wysłać specsatelitę na orbitę okołoziemską, aby z kosmosu transmitować prezydenckie przemówienia. Bądź co bądź - na pół globusa, który przewidująco zamieścił w środku swego państwowego herbu. Niestety, proletariusze wszystkich krajów, do których pragnął zwrócić się towarzysz prezydent z apelem, aby jednoczyć się wokół siebie, z powodu eksploatacji ich pracy nie zdołali zarobić sobie na anteny satelitarne. 

Bardzo przeszkadzała w przeprowadzaniu polityki wewnętrznej także obecność kilku kanałów telewizyjnych, do tego zagranicznych, chociaż i mniej więcej związkowych, ale krytycznych wobec jego, szczególnie wewnętrznej, polityki. Jedyne niezależne studio zlikwidował od razu, ale z sąsiadami trza było pomyśleć, co robić. Z początku po piracku włączał się na obce kanały, i wszystkie telewizory gadały jednakowo zduszonym głosem i poruszały prezydenckimi wargami, wyłupiały prezydenckie oczy. Nawet w języku migowym i po esperancku. Jakiś goguś próbuje zawlec do łóżka piękniutką Kim Basinger albo nawet w ogóle obejść się bez łóżka, w innym miejscu seksowna Sharon Stone rozpala policjantów, co na służbie są, i nie wiadomo, czym się to skończy. Raptem przepadają jak w niebycie, i niczym królik z czarnego cylindra powstaje prezydent i dalejże szybko gadać, aby tylko nikt nie zdążył się oburzyć. Pstryk: a tu ten sam gawędziarz; pstryk! - znowu on! Ale nawet w taki sposób nie udawało się trafić do telewizorów federacji euroazjatyckiej. Cud się nie wydarzył. Wychodził zwód do użytku domowego. 

Wówczas umyślono plan, aby pokojową drogą to samo nadawała telewizja sąsiedniej bezgranicznej federacji, gdzie na jednym końcu błękitne ekrany gasły wśród nocnej ciszy, a na drugim w tenże czas rozbłyskały, czy publiczność wstawała do pracy. Na tych obszarach zostało, po zniknięciu z mapy politycznej ogromniastego kleksu, szmat nikomu niepotrzebnych śrubek - zwyczajnych nieprzemądrzałych kobietek i mężczyzn, którzy, jak spalona gleba, dżdżu czekali, aby znów usłyszeć starą baśń według ładu nowego, ciekawszego i pociągającego. 

Gdy prezydenta BTR - Barterowo-Tranzytowej (opozycja tłumaczyła jadowicie "bananowo-totalitarnej") Republiki zacznie coś korcić, nie zaśnie, póki nie dopnie swego. Tak się stało i teraz. Projekt jedynego państwa gotów był szybko. Kiedy wcześniej skrót z trzech liter zaczynał się słowem "sadrużnaść", a potem "saobszczestwa", to dziś mu się wydało, że zdarza się nadzwyczaj przydatna chwila, aby w ogóle reanimować nostalgiczne 3SiR - Sajuz Swabodnych Samawyznaczanych Respublik - Związek Wolnych Republik Samookreślonych, ale zamiast całej kupy - tylko z dwóch podmiotów. Słowem, "nowe wino" w używanych pojemnikach. Sajuz Sabratnich Sławianskich Respublik - Związek Braterskich Republik Słowiańskich. Hura, towarzysze! 

Doszło do uzgodnień z mauzoleumowcami. Prawie codziennie wstawał, czyścił zęby, golił się i jak do pracy jechał na lotnisko, aby polecieć do sąsiedniej stolicy i zdążyć na wieczór wrócić do domu, aby nic złego się nie stało podczas jego nieobecności. Pewnego razu, w czasie powrotu, przytrafiła się im koszmarna huśtawka, zaczął gasnąć silnik. Właśnie pod nimi było to państwo, które on, "w celu integracji" najpierw zlikwidował z ziemi, a teraz odważył się zetrzeć z mapy. Trwało to jak przelot przez linię frontu: śmiertelne nożyce promieni reflektorów, wybuchy, błyskawice, grzmoty. Poczuł swoje serce w brzuchu, gdzieś we wnętrznościach. A może to była jego dusza? Bolesna klucha. "Co teraz będzie, co bęę-ęę-ęędzie?!" - kołatało się w skroniach, pulsowało. Kto to określi? I po co? Pytanie retoryczne czy strach. Próbuje ściągnąć kamizelkę kuloodporną, ale mu nie wychodzi. Chce zażądać spadochronu, ale boi się go: za co tam trzeba szarpnąć? 

Marzyło mu się stać gospodarzem euroazjatyckim, być pochowanym w mieście Butyrsku, a może i w murze zasłużonych wśród działaczy międzynarodowego ruchu robotniczego. Lubił latać do mauzoleumowej stolicy (teraz już tylko pociągiem!), a to, żeby czerwono-zielony chodnik, warta honorowa, orkiestra. Ze schodków rzucał się do całowania. To było dążeniem obu stron, taki instynktowny ruch dusz. Spod nieba i z dołu naprzeciw. Przyciągał go czemuś czarnobrewy premier, czuło się, że za młodu był to piękny mężczyzna. Solidny, spokojny, pewny siebie. Gazety rozdzwoniły, że to niby ma on na rachunku w szwajcarskim banku pięć miliardów dolców. A on ani mru-mru, zupełnie nie reaguje. Poważać go zaczęli jeszcze bardziej. 

Gdy przyszło bywać na placu Mauzoleumowym, mimo woli pozierał na ciemnoczerwony mur, określał najwygodniejsze, najbardziej honorowe miejsce: sąsiedztwo, bliskość do samego mauzoleum i tak dalej. Miarkował, jak lepiej. W samym murze, czy przed nim, w ziemi. Przypominały się telewspomnienia. Jak chowali dwóch czy trzech ostatnich genseków. W więzieniu wówczas służył jako dwuletni nampolit. Oglądali w leninowskim pokoiku, na stojąco, czapki zdjęli. Zupełnie jakby co z rąk trumnę wypuścili... Aha, kiedy umierać lepiej: kiedy ziemia miękka, gdy nie gruchocze kamieniście po trumiennym wieku? 

Najbardziej koszmarnie wyobrazić siebie jako grudkę popiołu w blaszanej skrzyneczce. Jak paczka, jeno bez adresu. Ale z miejscem dostarczenia. Z przypiskiem na wieczność. Ta poetka, co marzyła zasnąć w orzechu (przyjeżdżali szefowie z występem), skurczona, pewnie ma nie po kolei w głowie. Człowiek - co, może jest robakiem? Więźniom, odwrotnie, spodobało się - toż to zupełnie jak o nich, w przepełnionych celach. A w nim była nieprzyjemna bojaźń przed wszelką ograniczoną przestrzenią. Kratami, aresztem, więzieniem. Pomieszczeniami o niskich sufitach, co mu się śniły. Niebezpiecznie wąskimi przesmykami do pieczar, kopalniami, katakumbami. Koniecznością czołgać się gdzieś przez ciasną rurę w podziemiu, w ciemności i zaduchu. 

Lepiej już być pochowanym w samym mauzoleum. Obok tego, co stworzył tę cudowną krainę, gdzie "czeławiek prachodzić jak chadziain nieab’jatnaj rodziny swajoj", posiadając prawa tego, który odnowił ją z popiołów, wzniósł z rumowisk, powtórnie skleił z kawałków. Jak archeolog starożytną amforę, która, co prawda, nie nadaje się do użytku, a leży tylko za muzealnym szkłem. Gdyby był marynarzem, i tak nie marzyłby o miejscu wiecznego odpoczynku bez adresu, w falach, tylko o placu Mauzoleumowym, o murze zasłużonych. Orientował się, gdzie i między kim zostały wolne miejsca, przebierał w myślach. Oby tylko nie rozwiali popiołu z armaty, o, nie ścierpiałby tego. Nawozem być! 

I wartę by przywróciło przy drzwiach. W mauzoleum przestronniej, niż w murze w niszy, we dwójkę nawet nie będzie ciasno. A na drugim miejscu, jak wszystkim wiadomo, jest wakat, z powodu przeniesienia innego ciała na żądanie robotników byłej "Muciłowskiej", współcześnie fabryki "Czerwona Gwiazda" i kobiet z fabryki zapałek "Trójkątna Manufaktura". Chociaż... mauzoleum mogłoby w ogóle wolne być. Po co sąsiad? Gdyby przemyśleć... A zresztą, niechby leżał. On sam jeszcze miał pracować, działać, ruszać się. Uroczysty pogrzeb wyobrażany mógł być jako godne, ale nie bardzo bliskie zakończenie życiowego szlaku. 

Jak może ona, ta poetka, marzyć w wierszach o tym, aby zapaść w zimowy sen z niedźwiedziami, jeżami i inną zwierzyną albo zasnąć późną jesienią razem z przyrodą i więcej się nie obudzić?! A nawet popaść w anabiozę albo letarg: żyjesz i nie żyjesz jednocześnie. Jak w więzieniu. Oto czemu publiczności to się spodobało, choć poezja aresztantom nie jest bardziej znana niż chińskie pisma. Aby tylko pospać sobie. Ale on był diametralnie różny, on rozważał inaczej. Nie kłaść się nigdy, nigdy nie spać, a działać, kierować, rwać się do przodu. Płonąć nie spalając się i nie gasnąć. (Jak napalm?) Pracować jak perpetuum mobile. 

Z lokatorem czy, rzec lepiej, eksponatem z tym mauzoleum mogłoby jeszcze różnie być. Przecież zebrali się też go wynosić. W gazetach cały chór, z trybun tam i w telewizji było tego gadania. Sprzeczki tylko. Przecież sam prosił, wspominają, żeby na mogiłkach pochowali, w ziemi. Jak ludzi zwyczajnych. Sam prosił przed śmiercią swoją. A teraz: wynieść i basta. Inteligencja, liberałowie wszelkie, demokraci. Czerwoni, odwrotnie, z flagami wyszli: nie ruszać relikwii, niech leży. I wartę przywrócić. Zamach na symbol państwa robotników! W czternastym nie puścili okupantów do miasta tylko dzięki niemu, co rozgrzewał dusze wojaków ludowego ruszenia. A tera, znaczy się, ichni prezydent, mówi, referendum będzie robić: wynosić czy nie wynosić? A republikański zjazd doktorów przyjął większością głosów specjalny apel. Niszczący cios w najlepsze osiągnięcia ojczystej medycyny! Czerwoni, stojąc na swoim wiecu, klaskali. No więc, póki co, poleży jeszcze. 

Jak można takie coś w ogóle wyobrazić? Drugiego, co go wynieśli potem, to przecież dołożyli. A mauzoleum robiło się na jednego, konkretnie na pierwszego, wyznaczone wszystkie parametry, aby starczało powietrza zgodnie z reżymem zachowawczym temperatury, i żeby miejsce dla turystów było. A jak wyniosą - pusta chata, choć ty bierz drzwi i okna deskami zabijaj! No, okien to nie ma tutaj. A drzwi nawet dwoje. Przez jedne turystów wpuszczali, drugie było wyjściem, w dodatku podziemnym. Wejściowe dobrze znane są z ówczesnych reportaży, zdjęć w gazetach, obrazów znanych malarzy. Z nich wywlekał się długaśny wąż. Żadne z muzeum świata nie miało takich kolejek. Trzeba jeszcze uwzględnić to, że i eksponat był jedyny. 

A ostatnio zaczęła się też ciąganina ta u nich z kostkami imperatorskiej kamaryli. Rozstrzelali ich kiedyś z maksima, nakładli z wierzchu desek i tańczyli swoje rewolucyjne tańce. Potem zakopali, żeby ni znaku. A później klub z wierzchu zbudowali. Ale czy to dokładnie tam, kto to wie. Kostki te, co prawda, odnaleziono niedawno. Szukali długo. Ale czy to te? Mówią, że te. No, nie wszyscy dają wiarę. Przecież sami przyznają, że na sto procent wie tylko Pan Bóg. W końcu zebrali się uroczyście chować, ale nijak podzielić nie mogą, sprzeczają się: gdzie stypę organizować. Tam gubernator w Kyzyłkumie pięścią wali. Gdzie znaleźliśmy, tam i chować będziemy, obcym nie oddamy! A butyrski naczalnik stawia sprawę na ostrzu noża. Stolica to stolica! Prestiż państwa i tak dalej. Nie pożałował pieniędzy, ogromny chram powtórnie odbudowali jakby specjalnie na takie wydarzenie. Cerkiewnicy - przeciwni. Na miejscu zburzonej świątyni cały czas basen był z prysznicami i toaletami, i bar piwny. Ale za to, że odbudowali, dzięki. Tylko w basenie hosudara-imperatora grzebać nie pozwolimy. A tu jeszcze jedna stolica obwieściła swoje prawa - Nahajsk, co to pobył pewien czas stolicą przy carach-baciuchnach, i gdzie ich wszystkich wcześniej chowali. Tam klimat zmarzlinowy, nieboszczyki lepiej się trzymają. Mało tego, ultra opozycja dolała oliwy do ognia. Wynoście, mówią, tego degenerata, co dał rozkaz, z mauzoleum, a do niego - kosteczki carskie, aby wszystko zgodnie z dialektycznym rozwojem na spirali. Aby zatriumfowała historyczna sprawiedliwość. Na mityngach krzyczeli stojąc z plakatami. 

Lubił oglądać na ścianie mapę swojej republiki, trochę pomarzyć, policzyć. Sąsiedzi: raz-dwa-trzy-cztery, siedem. Oblepili jak muchy. Jak pijawki. Niedoczekanie wasze! Dosłownie fizycznie odczuwał zdławioną ze wszech stron, jakby pozbawioną możliwości ruchu krainę; jak związany człowiek! Ani odetchnąć. Żadnego wyjścia do morza czy oceanu albo dużego jeziora z portami. Choćby jakie góry, żeby bliżej do nieba. Ciasno. Powietrza brak. Wyraźnie odczuł kruchość istnienia. Zupełnie, jakbyś trzymał jajko w garści. Widział siebie jako uwięzionego w klatce słowika. Dziwne sprawy. Jak kaleka odczuwa na początku utraconą rękę czy nogę, tak on czuł były tułów wielkiego kraju. Odcięty od głowy. 

Widział całe terytorium w całej objętości. Z artezjańskimi prześwidrowaniami w przekroju. Z podziemnymi sztolniami dla rakiet (wywiezionych), które rozkazano zburzyć. Tyle żelazobetonu i innego dobra! Tory kolejowe, linie wysokiego napięcia, korytarze powietrzne. Symboliczne przerywane linie rurociągów. A ile wszelkich leśnych, bagiennych porzuconych baz wojskowych... Dwa tysiące rzek i rzeczułek, potoków, prawie tyleż jezior i jeziorek. Koło trzech tysięcy kołchozów i sowchozów, i, w przybliżeniu, takaż długość granicy. Po kilometrze na kołchoz, gdyby doszło do obrony. A wiosek ile - wiosek i chutorów! Niektóre z nich, jak żywe ciało, rozdarte granicą. Rzek takoż ile, lasów, nawet puszcz i błot części, do tego jakie wielkie, znalazły się u siąsiadów. To bardzo mu się nie podobało, wywoływało zazdrość, osobliwie w stosunku do pomniejszych z sąsiednich krajów. Zresztą, gotów był i oddać wszystko, ale tylko jednemu z sąsiadów - konkretnemu, największemu. Gdy nie przychodzi góra do Mahometa, to... Gdyby oni nie dołączyli, dołączyć się pierwszemu. Aby stworzyć iluzję, że to nie oni jego, ale on dołączył ich do swoich włości. Od zmiany miejsc, jak to się mówi, suma się nie zmieni. Ale sens jest inny. Albo zwycięzca, albo zwyciężony. A tam - przestrzenie niezmierzone, przesławny plac. Honorowy mur, miejsce w mauzoleum. 

Umówił się na wywiad z popularnym kremlowskim programem telewizyjnym o modnej nazwie "Weri impotent piosen", zaprosił dziennikarzy do siebie do rezydencji, opłacił im drogę w obie strony. Rozmawiali przy stoliku na świeżym powietrzu. Zielony kilim, przystrzyżony akuratnie jak pole golfowe, wierzby płaczące, czarne kraty wysokiego metalowego ogrodzenia. Kamera raz po raz odchylała się do rozmówców, aby pokazać to piękno i czarne postacie ochroniarzy, strzegących gospodarza. Odreklamował się jako prezydent "nierasowy", co wyszedł z "gąszczu narodu", "nie zepsuty" władzą, nie lubiący zaglądać do kieliszka, nie wytrzymał jednak, aby nie poskarżyć się na los. "Budzisz się, a koło ciebie uzbrojony człowiek. Wybiegasz na poranną gimnastykę w towarzystwie uzbrojonych ludzi. Nawet, pracując we własnym gabinecie, cały czas czujesz gdzieś w pobliżu ich obecność". Chciał jednocześnie pokazać, jak solidnie ochrania się on i jego rezydencja, nie gorzej niż Biały Dom, ale efekt nie był najlepszy. Wywrócił na nice własny strach, podejrzliwość, wieczne oczekiwanie na terrorystów. Uwidocznił to, co próbował ukryć. Tak w gazetach potem napisano. "A gazety zawsze mają rację" - tak śpiewano, ironicznie co prawda, w dawnym przeboju. 

W Butyrsku jego pragnienia mocno okrojono, ostudzono łeb. Zgotowali beczkę ze słodkim dziegciem. Proszę bardzo! I wszystko na ostatni moment. Proszę się podpisać, ot tutaj! Od wspólnej waluty - banknotów z mauzoleum - zmuszono do odmówienia się, od kierowania SSSR po kolei przez dwóch prezydentów - także. Zamiast dwóch godzin w dzień powszedni w kremlowskiej telewizji dla prezydenta BTR, w celu propagowania jego idei pansłowiańskiej jedności, dano jedynie 45 minut w tygodniu, lecz nie zrealizowano nawet i tego, bo trzy kwadranse reklamy miast prezydenckiego przelewania z pustego w próżne pozwoliły telekompanii cały tydzień trzymać się na fali. 

A początek tego wszystkiego był bardzo uroczysty, zupełnie jak w jego marzeniach. Owszem, obecni odczuwali jakby dwuznaczność wydarzenia, jego teoretycznie możliwą wagę, wreszcie śmieszność i nikczemność. I im dalej, tym było to bardziej widoczne, unosiło w powietrzu błyszczącej świątecznej sali. Z przerażeniem odczuł te nastroje: rzekłbyś, co dla dziecka nie uciecha... Wyćwiczony kelner z dwóch kielichów szampana na miejsce doniósł tylko jeden, drugi upadł pod same nogi prezydenta BTR. "Na szczęście" - kwaśno uśmiechnął się i uchwycił się ręki kremlowskiego lidera jak słomki - akurat rozbłysły flesze. W wydarzeniu tym, jak przeczuwał, rozsmakowały się wszystkie wielkie gazety, które, nie tak jak u niego, tu dawno nie były państwowe. 

Odbyło się to, jak dla śmiechu, w All Fools Day, ponieważ prezydentowi bardziej odpowiadało, aby rozpocząć nowy kwartał od nowego życia. O Dniu Głupców roztrąbiła na cały świat prasa różnych odcieni, czarno-biała, kolorowa i żółta. Tylko czerwona radośnie biła w litaury. Podśpiewywała z nią czarno-brązowa, nieliczna, ale bojowa. Lider czerwonych, o twarzy grubo ciosanej siekierą tubylca z Wyspy Wielkanocnej, doktor historycznego utopizmu i antypropagandy, zwołał szybciutko konferencję prasową, aby niemal ze łzami w oczach przemówić do gazetowej publiczności: winszuję drogich towarzyszy! Znów żyjemy w ZWIĄZKU! W odpowiedzi zabrzmiał homeryczny śmiech. 

1997-1998 rok 
Przełożyła Mirosława Łuksza

Krasnogruda nr 12, Sejny 2000, Pogranicze.