Krasnogruda nr 12. TOMISLAV OSMANLI: Fotografia Ciotki Racheli. Przeł. Dorota Hołownia i Zdzisław Dudek.

Krasnogruda nr 12. TOMISLAV OSMANLI: Fotografia Ciotki Racheli. Przeł. Dorota Hołownia i Zdzisław Dudek.

TOMISLAV OSMANLI 

Fotografia Ciotki Racheli 

"Ten tutaj, to ja". Mój ojciec zawsze wskazuje palcem na tę fotografię, za każdym razem, gdy przeglądamy rodzinny album. A tam, na pożółkłej fotografii zrobionej Bóg wie jak dawno, a z pewnością przynajmniej z pół wieku temu, gdzieś przy okazji rodzinnego pikniku - stoi on, dziecko o czarnych, okrągłych oczach, ubrany w gatki z nogawkami i długie rajstopy, przyklejony do mojej babki. "To jest mój brat, a to drugi brat.... a to ciotka Rachela", zwykł mawiać mój ojciec, zawsze powtarzając to samo zdanie przy tej samej fotografii. 

Ciotkę Rachelę ujrzałem po raz pierwszy na starej fotografii z postrzępionymi brzegami. Na tej samej fotografii, którą ojciec pokazywał mi nieskończoną ilość razy, i którą nadal przechowujemy w naszym rodzinnym albumie. Siedząca tuż za poważnymi podobiznami mojej babci i dziadka dziewczynka, ma delikatne, zaokrąglone rysy i spogląda na ciebie dziwnym i skromnym, lecz zarazem jakże upartym spojrzeniem.

Muszę przyznać, że nadal uwielbiam stare fotografie. Gdy byłem mały, lubiłem je, gdyż przypominały mi one historie opowiadane przez odwiedzających nasz dom krewnych. Powtarzali je ponownie po kolacji, paląc papierosy przy zapachu świeżo parzonej kawy, którą moja mama wynosiła na srebrnej tacy. A potem, goście prosili zazwyczaj o rodzinny album i pogawędka wypełniała się wspomnieniami o tych czy też innych osobach. Siedząc cicho, wsłuchiwałem się w te niekończące się rozmowy o osobistościach z albumu rodzinnego, których nigdy do końca nie udało mi się zrozumieć. Postacie te przywoływano w pokoju wypełnionym dymem, zazwyczaj wśród żartobliwych i żywych narracyjnych okrzyków. Czasami wspominano je wśród ledwo słyszalnych, wyszeptanych komentarzy, ale również i wśród stłumionych chichotów, przerywanych nagłymi wybuchami śmiechu naszych gości. Czasami, w czasie przerw w narracji, udawało mi się wychwycić przepływającą przez pokój stołowy dominującą ciszę i mowę wygłaszaną trzęsącym się głosem. Historie. Historie ludzkich losów, biografie odległych krewnych, o których nigdy nie słyszałem. Przeplatały je sylwetki bohaterów powieści z przeszłości, tej powieści przechowywanej w archiwum i odgrywanej w tym przedziwnym teatrze życia przez postaci, które weszły do wieczności małej, fotograficznej rodziny. 

Teraz, gdy wkraczam w wiek średni, zaczynam kochać fotografie w jeszcze inny sposób: niczym zakonserwowane odbitki kształtów z przeszłości, nie tylko jako zestaw kostiumów i scenografii do czasów, które przeminęły z wiatrem, zmiennej topografii i geografii przestrzeni, lecz tego, co najmniej zwodnicze - krajobrazów ludzkiego świata, twarzy, gestów, relacji, słabości, uczuć, nastrojów, dusz... schwytanych w jeden moment, na wieczność. Dzięki temu sprzyjają kontemplacji i ciągłym powrotom. Postacie czasu i wieku. Mistyka fotografii mojego dzieciństwa zrodzona w gęstej atmosferze dymu papierosowego i przeszłości przywoływanej podczas rodzinnych spotkań, które tak starałem się później ogarnąć. Fotografie - jak zdefiniowałem je znacznie później, gdy zrozumiałem pierwsze filozoficzne pojęcia - są wyrazem paradoksów, a nawet powiedziałbym, aporemy, które istniały zawsze i wciąż istnieją przybierając coraz to nową postać, tak, że cuda technologii nowoczesności dodawane są jedynie jako unowocześnione argumenty niezmiennego zjawiska bytu. Idący za tym arsenał paradoksów, odnotowany w starożytnych naukach eleickich i zdefiniowany przez scholastyczne przypowieści o Achillesie i Żółwiu lub Łuku i Strzale, może być dziś wzbogacony o nowe technologiczne przykłady... fotografie, tak - te fotografie. Są one statyczne, a jednocześnie zawierają w sobie proces, są spokojne, a jednocześnie zawierają w sobie niepokój, są nieme, a jednak opowiadają tyle historii. Pokazują, a jednocześnie tak wiele ukrywają. Obrazują to, co wieloznaczne, uchwyconą przeszłość przeniesioną w teraźniejszość. Dlatego też na pozór wygląda to tak, jakby wnosiły uspokojenie i porządek w nasz zestresowany, chaotyczny bieg życia. Czasami mogą go nawet w nas zrodzić. Obrazy, te fotofiksacje, ikony, fotograficzne drzeworyty. 

Tak jak ta fotografia szczerego a jednocześnie uporczywego spojrzenia ciotki Racheli. 

"No dobrze - zagadnąłem niedawno ojca. - Może powiesz mi coś o niej? Kim była ciotka Rachela? Dlaczego znalazła się na tej fotografii?..." 

"Kim była ciotka Rachela? - No, jakby ci to powiedzieć. Była jedną z nas". Nie była krewną, a jednak wydawała się nam tak bliska. Kim w końcu jest krewny? Kimś, z kim się narodziłeś, z kim połączył cię zbieg okoliczności lub rodzina, lub ktoś, z kim związało cię życie. 

Życie związało nas z Rachelą. Była ulubienicą mojej mamy. Wraz z upływem czasu stała się jej córką. Rachela była dzieckiem z biednej rodziny, które moja matka Eurydyka, niech jej dusza w niebie spoczywa w spokoju, wzięła do naszego domu jako pomoc domową. Jej ojciec był skromnym człowiekiem, szył buty, co z trudem pozwalało wyżywić jego rodzinę. Dziś to rzadki zawód, lecz niegdyś więcej było szewców niż sklepów z butami. Był wielkim mężczyzną o owalnej twarzy, smutnych oczach, które, wydaje mi się, z latami stawały się coraz smutniejsze. Jakkolwiek różnili się od siebie, Rachela i jej ojciec mieli coś wspólnego w spojrzeniu. Jakiś rodzaj spokoju i głębokiego smutku. 

Za każdym razem, gdy Rachela brała mnie za rękę i prowadziła do małego, czystego, ale wysłużonego warsztatu ojca, zwykle siadaliśmy na dwóch, pozostałych jeszcze całych krzesłach, a wtedy ojciec i córka patrzeli na siebie przeciągle w milczeniu. Zazwyczaj pytał nas, czy nie chcielibyśmy napić się piwa imbirowego lub lemoniady, po czym Rachela odmawiała w imieniu nas obojga, spoglądając mi prosto w oczy. Wtedy jej ojciec kładł swoją ciężką dłoń na jej głowie i pieścił jej długie, lśniące włosy. Potem przesuwał ręką po jej policzku i lekko się uśmiechając wpatrywał się w smutne odbicie jej głębokich, inteligentnych oczu. Następnie cofał dłoń i skinieniem pokazywał jej, że czas nam ruszać w drogę. 

Po jakimś czasie Rachela zaczęła spędzać noce u nas, choć co dnia znajdowała czas na odwiedzenie swojego rodzinnego domu, zawsze coś tam zanosząc. Niezależnie od tego czy była to część jej miesięcznej wypłaty, czy jakieś świąteczne jedzenie z naszej kuchni, Rachela wychodziła i wracała szybciej niż którekolwiek z nas mogłoby się tego spodziewać. 

"Dlaczego się tak spieszysz, nie ma już nic więcej do roboty" - często mawiała moja matka, podczas gdy Rachela tylko uśmiechała się i znikała gdzieś w domu, dowodząc czegoś wręcz przeciwnego. 

Wkrótce Rachela zżyła się z całą naszą rodziną.. Poznała nasze zwyczaje, nawet słabości poszczególnych jej członków, i zawsze dbała o nasz rodzinny interes. Po cichu zrugała mojego starszego brata, gdy ten zaczął późno wracać do domu i gdy znalazła w jego kieszeni paczkę papierosów wykradzioną ze sklepu mojego ojca. Opiekowała się mną, najmłodszym z rodzeństwa, i pomagała matce, gdy byłem chory czy też zdrowy. Uczyła mojego średniego brata matematyki i broniła go kiedykolwiek zdarzyła mu się przypadkiem jakaś psota. Pomagała też mojemu ojcu w księgowości i wypełnianiu formularzy podatkowych. 

Rachela stała się po prostu częścią nas. Cicha i delikatna pomagała wszystkim, szczególnie mojej matce. Stała się nam tak bliska, że w krótkim czasie posługiwała się naszym rodzinnym językiem. Ona, inteligentna Żydóweczka z BitolI, zaczęła posługiwać się wołoskim tak biegle, że ludzie nie orientowali się, iż nie jest Wołoszką. W taki to sposób Rachela wrosła w nasz dom. 

Ze względu na jej powagę i uczciwość moja matka ufała jej całkowicie. Stało się to źródłem jeszcze większej bliskości pomiędzy nimi. Gdy Rachela zaczęła zamieniać się w kobietę, matka dawała jej rady, których nikt nie mógł podsłuchać. Jako że matka nie czyniła żadnych różnic między nami a Rachelą, bardzo się z nią zżyła. Pamiętam z tamtych dni spojrzenie matki rzucane na tę ciężko pracującą dziewczynę, wykonującą niezliczone prace domowe. Pewnej nocy, swym mocnym i zdecydowanym głosem, moja matka poprosiła ojca, by zaczął przeznaczać stałą sumę na wiano Racheli. 

"Nie mam córki i dlatego jest to dla mnie łatwiejsze" - zwykła mawiać Racheli, która słuchała tego z szeroko otwartymi oczami. Rachela nigdy nie omieszkała zaśmiać się serdecznie wraz z nami za każdym razem, gdy słyszeliśmy komentarz Eurydyki, towarzyszący przekazywaniu na konto wiana nowej sumy: "Tak, więc łatwiejsze zadanie mamy za sobą. Teraz trzeba nam pana młodego" - mówiła matka, podczas gdy my ciągnęliśmy dalej nasze żarty, a Rachela udawała, że niczego nie słyszy, wychodząc z pokoju zarumieniona. 

W owym czasie, gdy twarz mojego ojca stawała się coraz bardziej zatroskana wiadomościami, które podawało radio kupione niegdyś dla moich starszych braci - Rachela zakochała się. Tak przynajmniej stwierdziła moja matka, obserwując tę nieśmiałą i wrażliwą dziewczynę. Wybrankiem jej serca był Jon, silny i zdrowy młodzieniec o różowych policzkach i ładnym uśmiechu. Był synem mleczarza, który odwiedzał nas co wieczór w swej charakterystycznej mycce, przywożąc nam świeże mleko. Przez te wszystkie lata zawsze towarzyszył mu Jon. 

Nikt dokładnie nie wiedział, kiedy Jon i Rachela się zakochali. Zorientowaliśmy się dopiero, gdy już się to stało, po rumieńcu na policzkach Racheli za każdym razem, gdy opuszczała ganek i wchodziła do pokoju stołowego z bańką świeżego mleka w rękach. 

I tak zaczęły się nasze żarty z Rachel, ilekroć widzieliśmy ją przed lustrem czyszczącą swoje połyskujące, ciemne włosy tuż przed wieczorną wizytą Jona. Matka gasiła nasze wesołe miny jednym, szybkim spojrzeniem, po czym wybiegaliśmy z pokoju, dusząc chichot dłońmi, pozostawiając dziewczynę jej rytuałowi, któremu akompaniowała matka udająca, że niczego specjalnego nie zauważa, jednocześnie bacznie wypatrując pierwszych oznak rozkwitania dojrzewającej Racheli. 

W tym czasie, w ciszy śnieżnych zimowych nocy, Rachela tkała błękitne wzory na swojej wyprawce pod czujnym okiem matki, która uczyła ją nowych, skomplikowanych haftów, podczas gdy sama cerowała naszą bieliznę i skarpetki. Cichym głosem opowiadała jej o tajemnicach i niebezpieczeństwach, czyhających w małżeństwie i w życiu. Czasami udawało się nam, dzieciom, podsłuchać niektóre z tych rad po wejściu do kuchni, po kubek mleka przed snem. Udawaliśmy, że nie słyszymy, gdy obydwie pochłonięte rozmową, a właściwie monologiem mojej matki, poświęcały się rytuałowi wyjaśniania tajemnic życia. 

Tuż za ścianą, w ciemnym i zimnym pokoju, siedział przy radioodbiorniku, mój, podobny do cienia, ojciec, ubrany w szlafrok i szalik, przyciskający ucho do lekko jarzącego się w ciemności urządzenia, zapobiegliwie ściszając radio za każdym razem, gdy w pokoju zjawiała się Rachela. Siedział tam dopóty, dopóki głos matki, przywołujący go do rozsądku, nie kazał mu wejść do ciepłej kuchni. Wydaje mi się, że wtedy właśnie mój ojciec zaczął się starzeć. Te miesiące odcisnęły się w mej pamięci jakby były, co najmniej latami. Nadal pamiętam skuloną sylwetkę mego ojca w ciemnym pokoju - pochylającą się nad radiem i wsłuchującą się w jego szept. 

Pewnego dnia, na początku okupacji, gdy nowe, bułgarskie władze odwiedziły nas i zaplombowały nasze radio, Rachela zaczęła dostrzegać nasze kpiące spojrzenia po wizycie mleczarza. Jon czekał wtedy na zewnątrz, gdy ona, kompletnie zmieszana wchodziła do domu po bańkę na mleko. Wtedy to właśnie Rachela przyłapała moich starszych braci na porozumiewawczym mruganiu. Zauważyła to też moja matka. Wchodząc do kuchni i podając Racheli bańkę, ostro zrugała ich i wysłała do ich pokoi. Spojrzałem na nią ze strachem, ale ona zauważywszy to, podeszła do mnie i uśmiechając się przytuliła. Tak zastała nas Rachela wracająca z ganka. Nic nie zostało z jej miękkości i beztroski - była blada. Po raz pierwszy zauważyłem ten szczególny upór w jej oczach. Były utkwione w moją matkę. W tym momencie matka szepnęła mi do ucha, bym szedł już spać. 

"Co się stało?" - spytała matka. 

"Jon chce wyjechać" - cicho odpowiedziała Rachela. 

Ale nikt nie wyjechał. Życie toczyło się dalej, jak co dzień. Tylko twarz Racheli zyskała nowy, poważny wyraz, który zmieniał się na krótko tylko w czasie wizyt Jona. Matka pozwalała mu wejść do kuchni, wyjaśniając ojcu, że to ze względu na groźby policji okupacyjnej. W międzyczasie powiedziała ojcu, który pijał teraz większe ilości herbaty niż zwykle i przestał słuchać radia, że widzi w oczach Racheli potężną pustkę. Jon odwiedzał nas nadal, podczas gdy w mieście zaczęły się dziać dziwne rzeczy. 

Pewnego dnia, wróciwszy z domu swoich rodziców, Rachela przyniosła żółtą gwiazdę. Wyjęła ją i położyła na stole. 

"Mój ojciec mówi, że odtąd winniśmy ją nosić za każdym razem, gdy wychodzimy na ulicę". Moja matka reagująca na wszystko zawsze błyskawicznie, podeszła do stołu i wzięła gwiazdę do ręki. 

"Co za bzdury, dziecko, oto gdzie jej miejsce" - moja matka otworzyła śmietnik i wyrzuciła żółtą gwiazdę. Ten gest sprawił, że wszyscy poczuliśmy ulgę. Wszyscy się uśmiechnęli. Mój najstarszy brat przedrzeźniał Mussoliniego. Dobry nastrój panował aż do wieczora. 

Wbrew naszym życzeniom atmosfera stawała się coraz bardziej napięta. Wkrótce na niektórych biurach i sklepach, również tych należących do przyjaciół naszej rodziny, pojawiły się napisy: "Wstęp wzbroniony Żydom, Wołochom i psom". Zabroniono chodzić do szkoły Serbom i Żydom. Mój ojciec zaczął zamykać sklep wcześniej i dłużej przebywać w domu. Za każdym razem, gdy umundurowany klient pojawiał się w sklepie, mój ojciec był kompletnie zmieszany, nie potrafił bowiem mówić po bułgarsku, dlatego też mój brat musiał przerwać szkołę, aby przejąć interesy. Pozbawiona jego obecności moja matka zaczęła niechcący zastępować swój macedoński serbskim zamiast bułgarskim i za każdym razem, gdy miała do czynienia z bułgarskimi urzędami, sprawiało to fałszywe wrażenie, że z premedytacją chce rozzłościć okupantów. 

Ludzie z żółtymi gwiazdami stawali się coraz bardziej widoczni na mieście. Byli naszymi sąsiadami, przyjaciółmi, klientami w sklepie ojca. Mój ojciec przestał odwiedzać swój sklep. A będąc z natury cichym, zamilkł teraz niemal całkowicie. Moja matka starała się go podnieść na duchu, w czasie, gdy mój brat prowadził dalej interes. Ilekroć mój ojciec spuszczał wzrok, matka podchodziła do niego i obejmowała go ramieniem. Zazwyczaj podnosił wtedy oczy i uśmiechał się słabo. 

"Czy jest ktoś w sklepie?" - pytał zazwyczaj moją matkę, a gdy ta przytaknęła, ojciec pochylał głowę i wypijał łyk herbaty, która zawsze stała przed nim. 

Jednego dnia przyszła do nas inspekcja z Dyrekcji do Spraw Kwestii Żydowskiej. Mój ojciec stał zupełnie odrętwiały. Kiedy inspektor zadał mu pytanie, wydawał się go w ogóle nie słyszeć. Rachela spojrzała na moją matkę. 

"Tu nie ma Żydów" - powiedziała matka zimnym głosem. Następnie zwróciła się do Racheli po wołosku: "A ty, na co czekasz? Idź i skończ robotę, i weź ze sobą swego ojca". 

Rachela zrozumiała, odwróciła się w stronę ojca i wzięła go za rękę. 

"Przepraszam panów, ale mam pracę do zrobienia" - mój ojciec zwrócił się do inspektorów rwącym się głosem i wyszedł z pokoju wraz z Rachelą. 

Mama zaś zwróciła się do nieproszonych gości zdecydowanym tonem: "Coś jeszcze panowie?" 

"Nic!" - odpowiedzieli, odnotowując, że ulica Solunska 10 - to "Niestosowni", ale nie Żydzi. 

Wraz z tymi dniami zniknęły ostatnie wspomnienia spokoju i pogody. Zima była ostra i przepełniona innym rodzajem chłodu powoli pochłaniającym miasto, tym, jaki noszą w sobie ludzie. Plotki o tym, że bułgarska policja ma zabrać Żydów, stały się coraz częstsze. Plotki twierdziły, że zostaną oni wysłani do specjalnych ośrodków koncentracyjnych, gdzie mieliby pozostać do końca wojny. Wielu mówiło, że z tych ośrodków nie było już powrotu. 

Odkąd zaczęły się plotki, Rachela sypiała w domu swoich rodziców. Pewnego późnego popołudnia, tuż po tym jak wyszła z naszego domu, odwiedził nas jej ojciec. Wszedł w swym dużym czarnym kapeluszu i znoszonym płaszczu. Korpulentny mężczyzna zatrzymał się u wejścia do pokoju stołowego, rzucił na wszystkich krótkie spojrzenie swych dużych, smutnych oczu, po czym pokiwał głową. Moja matka poprosiła by usiadł i poczęstował się dżemem, on jednak przerwał jej. 

"Droga pani, proszę usiąść, muszę powiedzieć coś nadzwyczaj ważnego" - mówił z uczuciem zdecydowania, które odbijały jego oczy. "Pogłoski mówią, że my Żydzi, mamy być zabrani w drogę, o której nikt nie wie dokąd prowadzi". 

"To nonsens, ludzie mówią różne bzdury w dzisiejszych czasach". 

"Możliwe - ciągnął ojciec Racheli po dłuższej przerwie - ale gdyby to się przypadkiem okazało prawdą, chciałbym prosić państwa, byście zatrzymali Rachelę. Mówiła mi, że podaliście ją na liście członków rodziny, niech Bóg otoczy was swoim błogosławieństwem. Jeśli mamy jechać, chciałbym, by przynajmniej jedno moje dziecko tu zostało. Zaakceptowaliście moja córkę tak, jakby należała do waszej rodziny". 

Moja matka spojrzała w głębokie, smutne oczy mężczyzny. Ujrzała tam coś, co odebrało jej mowę i czucie. 

Od tego wieczoru, Rachela spała znowu z nami w naszym domu. 

Rankiem, jedenastego marca, zaczęła się prawdziwa obława. Miasto pełne było żołnierzy i policjantów. Jak się później dowiedzieliśmy, aresztowano wszystkich Żydów i poprowadzono wielką grupą przez miasto. 

Byłem wtedy chory i sypiałem w sypialni moich rodziców. Z niespokojnego snu wyrwał mnie jakiś stłumiony krzyk. Odwróciłem się w kierunku okna. Moja matka już nie spała. Stała przy zasuniętych żaluzjach w nocnej koszuli z zarzuconym na ramiona szalem i obserwowała przesuwającą się ludzką rzekę. Twarze znane i nieznane. Patrzyła na dzieci wtulone w ramiona rodziców i na starców usiłujących nadążyć za szybko poruszającym się szeregiem. W łóżku, tuż obok mnie, leżał mój ojciec. Utkwił wzrok w sufit, z jakże nieobecnym, bladym wyrazem twarzy. 

Tego dnia mój brat nie poszedł do sklepu. Wczesnym rankiem ojciec obudził nas wszystkich - wszystkich oprócz Racheli. Zebraliśmy się w kuchni. Wszyscy milczeli. Moja matka kazała ojcu obejść wszystkich sąsiadów i spytać, czy nie mają nic przeciwko temu, byśmy zatrzymali Rachelę. 

"Jeśli komuś się to nie spodoba, na pewno wyda nas policji. Jeśli znajdzie się choć jeden sąsiad, który ma coś przeciwko, powiemy wszystkim, że wyjechała i ukryjemy ją tutaj, w domu". 

Na twarzy ojca pojawiła się zaduma. Wkrótce po tym, jak opuścił dom kuchennym wyjściem, rozpoczynając odwiedziny u sąsiadów, w drzwiach ukazała się Rachela. 

Była schludnie ubrana. Miała na sobie nowy płaszcz i zimowe buty. W ręce trzymała walizkę. 

"A ty, dokąd zmierzasz?" - spytała moja matka twardym tonem. 

"Muszę jechać" - odpowiedziała Rachela i uśmiechnęła się do nas, spoglądając tym swoim smutnym, upartym spojrzeniem, które tak przypominało twarz jej ojca. Wszyscy zamilkli i nikt nie mógł wydobyć z siebie słowa. 

"Dokądkolwiek poszli moi, pójdę za nimi" - dodała cicho. 

"Nigdzie nie pójdziesz! - rzekła moja matka. - To także życzenie twojego ojca. Zaczekasz na nich tutaj". 

"Jeśli oni wrócą, ja wrócę z nimi. Sama widzisz, jak się rzeczy mają, mamo". I spojrzawszy na mnie dodała: "Najlepiej jest między swoimi". 

Moja matka opuściła głowę. Spojrzała Racheli prosto w oczy. 

"Według ciebie nie jesteśmy swoi?" - wymamrotała. 

"Nie utrudniaj mi tego, mamo - odpowiedziała Rachela i łza potoczyła się po jej pucołowatym delikatnym policzku. - Tak musi być. Inaczej nikt z nas nie zazna spokoju". 

Podeszła do mojej matki i uściskała ją. Obydwie stały przez moment w milczeniu. Moja matka szepnęła jej coś do ucha. Odmówiła szybko, potrząsając głową, potem - odwróciła się od niej. Rzuciła na nas głębokie, dziwne spojrzenie. Odniosłem wrażenie, że chciała uchwycić w nim wszystko: moją matkę, nas, kuchnię, drewniany sufit, piec, okno, drzwi, którymi dopiero co wyszedł ojciec, i którymi wchodziła do domu ona, zarumieniona po wizytach Jona. Chciała się do nas uśmiechnąć, ale łzy ją zdradziły. Wtedy odwróciła się i wyszła. 

I to był ostatni raz, kiedy widziałem ciotkę Rachelę. 

Tego wieczoru, gdy odwiedził nas Jon, zaproszono go do bawialni. Moja matka przekazała mu hafty z wyprawki Racheli. Pokazała mu je sztuka po sztuce, tak jak nakazuje zwyczaj. 

"Pilnuj ich, dobrze ich pilnuj" - powiedziała mu zanim młodzieniec, kompletnie zmieszany i niemy, opuścił nasz dom. 

Taka była Rachela. Nie była naszą krewną, a jednak była nam tak bliska. Bo czymże jest krewny? Ktoś, z kim jesteś od urodzenia, z kim połączył cię przypadek lub rodzina. Lub ktoś, z kim życie samo cię połączyło. Może jest to przede wszystkim ktoś, za kim tęsknimy. Nawet ktoś z fotografii naszych przodków. Ktoś, kogo nigdy nie spotkaliśmy, ktoś, kogo właśnie co zobaczyliśmy na fotografii, ktoś nam bliski. Poprzez historie przez kogoś opowiedziane, oglądane rodzinne albumy: z fotografiami, fotofiksacjami, ikonami, fotograficznymi drzeworytami, które uchwyciły tą żarzącą się siatkę wrzuconą w burzliwe odmęty czasu. 

Tam, tak jak na rodzinnej fotografii z ciotką Rachelą, wszyscy spoglądają na ciebie, wszyscy jeszcze tu są, razem, teraz... 

Przełożyli Dorota Hołownia i Zdzisław Dudek

Krasnogruda nr 12, Sejny 2000, Pogranicze.