NOTATNIK REDAKTORA – Krzysztof Czyżewski

NOTATNIK REDAKTORA – Krzysztof Czyżewski

W młodości mnie one nie interesowały, bo co mi po tym, co było 
dawno, jeżeli obchodziła mnie tylko przyszłość. 

Dzisiaj czytam te pamiętniki chciwie, nauczony, jaką wartość mają 
nazwy miejscowości, zakręty drogi, pagórki i promy na rzece. 

Jak bardzo trzeba cenić prowincję i dom, i daty, i ślad minionych ludzi. 

Kalifornijski wędrowiec, przechowuję talizman, zdjęcia pagórka 
w Świętobrości, gdzie pod dębami leżą dziadek Zygmunt Kunat, 
pradziadek Szymon Syruć i jego żona, Eufrozyna.
 

Cz. Miłosz: Mój dziadek Zygmunt Kunat

Pomyślałam, że dobrze byłoby choć wymienić ich nazwiska, bo czas szybko mija i możemy zapomnieć o nich na zawsze. Tak Teresa Witkowska kończy swoją opowieść o ludziach sejneńskiej służby zdrowia. Napisała o nich książkę i stała się pisarką. Bo pisarzem jest ten, kto imię ocala od zapomnienia. Od kiedy tylko sięga pamięć rodu ludzkiego rylec skryby przeciwstawia się erozji zapomnienia.

Żył był raz Anusewicz. Żyła była raz Nina. / Jeden raz od początku aż do końca świata. / Ja teraz łączę ich, późno, w ceremoniale zaślubin. To Czesław Miłosz o ludziach, których spotkał w dworze w Krasnogrudzie, i wydobył z pamięci na Niedźwiedzim Szczycie w Kalifornii, skąd rozpościera się widok na ocean. Moc stwórcza poezji - łącząca na wieki nawet tych, którzy za życia pozostali rozdzieleni - z pamięci pochodzi. Poeta nie tworzy lecz odpamiętuje, nie wymyśla a odczytuje, jest tłumaczem tajemnych skryptów, pozostawionych nam przez umarłych i tych, którzy nie z tego świata do nas zawitali.

Człowiek potrzebuje kultury duchowej, by ocalić miejsca i osoby mu bliskie, swoją małą ojczyznę, przed zapomnieniem. A wyrok zapomnienia bardziej złowieszczy jest niż wojna czy inny kataklizm, bo tylko on skazuje na całkowite nieistnienie. Kultura duchowa rozwija naszą pamięć; uczy uwagi wobec tego, co nas otacza; pokory, wobec własnych grzechów i poszanowania drugiego człowieka. Grzesznicy, szanujcie jeden drugiego­ – te słowa Joana Kronsztackiego przywoływał w Sejnach Arvo Pärt.

Kulturę duchową trzeba pielęgnować jak ziemię pod uprawę, uporczywie i nieprzerwanie, bo zarasta chwastami nieuwagi i obojętności. Taką uprawą jest i ten „Almanach Sejneński”. Spisane są daty i imiona, losy i postawy, szczegóły architektury i zapachy przyrody, błahostki i historyczne zawieruchy, ludzka nikczemność i bohaterstwo. Pamięć, jeśli nie jest selektywna i manipulowana ideologicznie - pamięć Miłosza, Skrypki, Staniewiczowej, Klimki, Dziermejki - ta pamięć boli, a jednocześnie ma moc oczyszczającą. Wywodzi się z kultury duchowej pielęgnowanej przez długie lata życia, w której i pamięć również dorastała, oczyszczając się z ludzkich słabości i doraźnych uwarunkowań, co sprawia, że przekazana nam zostaje z poświatą innego już spojrzenia na wszystkie nasze dzienne sprawy...

Kogo to dzisiaj zainteresuje? Z pewnością będą i tacy, którzy o tym numerze „Almanachu Sejneńskiego” powiedzą: nudne, ciężkie, grube... Trudno zaprzeczyć, że autorzy i redaktorzy tego wydania mieli czasem poczucie, że pracując nad nim uczestniczą w procesie przypominającym znoszenie ciężkiej beczki świeżego jeszcze, mało więc smakowitego wina, do głębokiej piwnicy. Niech dojrzewa. Niech będzie tak, jak z tymi miłoszowymi Pamiętnikami Gieysztora, które nudziły i zrażały traktując o tym, co było dawno, aż zaczęły być czytane chciwie przez tego, który poznał jak bardzo trzeba cenić prowincję i dom, i daty, i ślad minionych ludzi.

Mnie się zdaje, że to jest tak, że człowiek w późniejszym wieku myśli: dlaczego ja nie przypatrywałem się uważnie temu, co było naokoło mnie. Ale jak się jest młodym, to ma się mnóstwo zmartwień, przeżyć. I jest się skoncentrowanym bardziej na sobie. Taką refleksją podzielił się Czesław Miłosz z młodzieżą sejneńską, dopytywany o to, co zapamiętał z dawnych Sejn, o jarmarki, sukiennice, starowierów, ciotkę Fligieltaub... Tyle nam rzeczy umyka z czasu i miejsca, gdzie przyszło nam żyć, bo nie spostrzeżone i nie docenione, bo zwykłe, codzienne, powtarzające się, mało ważne, ciche, niepozorne, przykurzone dniem jak co dzień... Dlaczego to takie akurat istotne, by docenić i nie przegapić, by pod kurzem codzienności odnaleźć niezwykłe, niecodzienne, jedyne i ważne? Bo nie ma dla nas innej drogi ku rzeczom wielkim i ostatecznym, niż przez pamięć szczegółu, miłość poszczególnego, prawdę stającą się na co dzień, wartości uwierzytelniane wobec bliskich i wobec innego z najbliższego sąsiedztwa. Czy nie nad tym zastanawiał się Miłosz w wierszu Bryczką o zmierzchu, będącym refleksem wspomnienia podróży do Krasnogrudy w 1930 roku: Ale kto wie, czy wolno nam wyrzekać się doraźnych, nietrwałych form w imię absolutnego pragnienia. W młodości nie spodziewałem się, że będę tak zafascynowany ludźmi, ich codziennym istnieniem w czasie, dniem, rokiem, który tutaj nie wróży nic dobrego nadjeziornej chacie. Nie, nie można patrzeć prosto w słońce.

To niezwykłe jak wierny pozostał prowincji swego dzieciństwa i dojrzewania, oraz pamięci miejscowych ludzi, autor wiersza Wieczorem wiatr... Pisząc go w 1934 roku w Krasnogrudzie marzył o wyruszeniu w świat, o wyrwaniu się z zaścianka do wielkich miast. I dane mu było dotrzeć aż do wybrzeży Pacyfiku, gdzie osiągnął uznanie i dostatek. Mógł zostać obywatelem świata, mógł pisać w różnych językach świata i dokonać żywota z laurem Nagrody Nobla z dala od prowincji dzieciństwa. Tymczasem wierny pozostał mowie rodzinnej i powracał - do Krasnogrudy, Wilna, Szetejń... Powracał pisząc, a jak tylko stało się to możliwe, także podróżując, ciekawy ludzi i spraw, którymi tutaj żyją. I pisał, ciągle pisał, pozostawiając ślady prowadzące do skarbca pamięci tej ziemi i ocalając z każdą kolejną książką okruchy imion, przedmiotów, zdarzeń... Pisał książki o sprawach życia i śmierci, najważniejszych dylematach epoki, znajdując czytelników na całym świecie. Wszystkie one jednak w jakiś sposób tutaj miały swoje zaczepienie, jakiś ostateczny punkt odniesienia - w kronikach rodzinnych, dziadku, lekcjach religii, łące, intensywności obłoków, zaułkach miasta, miłosnych wtajemniczeniach, Historii, losach ludzi, litewskich pieśniach, Mickiewiczu, polowaniach na głuszca, bębenkowym pistolecie młodzianków, którzy na wieki wyrzekają się uczestnictwa...

Nie jest może niczym specjalnie szczególnym żyć w miejscu, gdzie przebywał dawno temu pewien wielki poeta. Przewodnicy będą wskazywać turystom, gdzie poeta siadywał, gdzie pisywał i gdzie pływał... I cóż w tym takiego niezwykłego? Zwłaszcza dla nas, miejscowych, do znudzenia o tym słuchających i zabieganych wokół życiowych problemów, których nasza pograniczna prowincja dostarcza pod dostatkiem, choćby przyjezdnym wydawała się Arkadią. Ale żyć w zakątku świata, któremu tak wierny pozostał poeta, o powrót do którego – narażając się na samotność, izolację i kpiny ze strony światowców – tak uparcie walczył w wymiarze ducha i doczesnego żywota, któremu tyle miejsca poświęcił w dziele stanowiącym wielką summę XX stulecia – tak, to już jest co innego. Powrót Miłosza zobowiązuje i niepokoi. Może jest w tym pewne pozostawione przez poetę przesłanie do odczytania właśnie dla nas, żyjących sobie tu po sąsiedzku mieszkańców Wilna, Kiejdan i Sejn? 

Nie wiele już dzisiaj osób potrafiłoby wskazać, gdzie znajduje się tzw. Kąknar i odgadnąć jaka historia wiąże się z tym miejscem. A historia ta ma związek z dramatem rozdzielonych rodzin, o czym przypominają w swych opowieściach Jerzy Klimko i Józef Skrypko. Najpierw przeprowadzono linię demarkacyjną, która stała się potem oficjalną granicą dwóch państw narodowych, nie utrzymujących ze sobą kontaktów dyplomatycznych do 1938 roku. Nowa granica polsko-litewska przecinała wioski, pastwiska, rodziny... Te mogły się spotkać na Kąknarze właśnie, wydzielonym miejscu na granicy. Trzeba było oczywiście „udobruchać” służby graniczne po obu stronach, co nie było szczególnie trudne, bo życie w takich sytuacjach zawsze okazuje się silniejsze od urzędniczej logiki.

Dzisiaj ta granica jeszcze istnieje, jeszcze trzeba pokazać paszport celnikowi, ale coraz bardziej jest to już tylko formalność. I nie koniecznie aż paszport trzeba pokazać, wystarczy dowód osobisty. I ogłaszane są programy pomocowe dla tych, którzy chcieliby zainwestować w zagospodarowanie tzw. pasa granicznego. Granica polsko-litewska stała się wewnętrzną granicą Unii Europejskiej.

Tyle, że to nie jedyna granica jaką odziedziczyliśmy żyjąc tutaj. Sejneńszczyzna zna trwalsze i głębsze granice, niż ta państwowa. Jedną z nich tworzyły mitologie narodowe, polska i litewska. Jej przebieg nie pokrywa się z przebiegiem granicy państwowej. Jeżeli zostaje wyrysowana na mapie i powieszona na ścianie, to zazwyczaj bardzo irytuje przybyszy z drugiej strony tej granicy. Ona także przecinała, a często w dalszym ciągu przecina, rodziny. Był czas, kiedy trzeba było zostać albo polską albo litewską rodziną. Ten proces nie mógł być bezbolesny, skoro dokonywał się w społeczności o tak bardzo splątanych korzeniach i tak licznych mieszanych małżeństwach. Musiało mu towarzyszyć zatajenie, zepchnięcie w niepamięć, wyparcie się, przemilczenie pewnych rozdziałów rodzinnych historii. To zawsze odciska się piętnem na życiu rodziny i wspólnoty. A ponieważ pamięć zbiorowa nie jest kroniką, z której można wydrzeć kartki i ostatecznie je unicestwić, jej prawda domagała się cały czas ujścia dla siebie. Można powiedzieć, że ta granica przez długi czas była trudniejsza do przekroczenia, niż granica państwowa. Nie było na niej Kąknar, nie było miejsca spotkania, na które przymknęliby oko graniczni strażnicy.

Dzisiaj, podczas Zaduszek i innych sejneńskich biesiad, mówimy coraz częściej o ludziach pogranicza, a mówiąc o nich bardziej otwarcie w istocie przyznajemy się do tego, że również i my – a przynajmniej niektórzy z nas - nimi jesteśmy. Przyznajemy tytuł Człowieka Pogranicza, jak ostatnio Arvo Pärtowi, a wcześniej Tomasowi Venclovie i Jerzemu Ficowskiemu. Osoby te cenimy wysoko również i za to, że mając splątane korzenie rodzinne i żyjąc w miejscach styku różnych kultur, nie wyparły się tego i starają się być wierni pamięci całości swego dziedzictwa. Swoją tożsamość budują obejmując, nie odpychając. To dodaje nam odwagi. Jesteśmy obecnie świadkami spotkań członków jednej rodziny, którzy przez całe lata żyli rozdzieleni nieprzekraczalną granicą, choć przecież nigdy nie zapomnieli o tym, że coś ich jednak łączy.

Powoli odpamiętujemy wspólnie mitologię pogranicza. Nie po to, by zastąpić nią mitologie narodowe. One będą trwały, zarówno polska jak i litewska. Potrzebują tylko spoiwa, tak jak każdy człowiek żyjący na pograniczu potrzebuje przyzwolenia na przyjmowanie życia w jego pełni, a więc w ciągłym spotkaniu z innym.

Ksiądz Ignacy Dziermejko: My jesteśmy ludźmi pogranicza. Tam gdzieś w Warszawie ktoś powie: z ciemnej prowincji, gdzie diabeł mówi dobranoc. W mieście powiedzą, że to „wsiowy” człowiek. A ten człowiek z prowincji, z pogranicza, to jest najwartościowszy człowiek, prawdziwy patriota. My tu wyrośliśmy między tymi kamieniami, wśród jarów i lasów, jezior. Tacy jesteśmy, ci co żywią i bronią, wartościowi ludzie. Justyna Kuligowska na marginesie tej wypowiedzi swojego „człowieka z dębu” notuje: I takim był dla mnie ksiądz Ignacy – najprawdziwszym człowiekiem...

Może zastanawiać jak często podobne sformułowanie odnajdziemy w różnych tekstach „Almanachu Sejneńskiego”. Ich autorzy – mieszkańcy Sejn i okolic – w ciągu swojego życia, przypadającego na jeden z najtragiczniejszych okresów w historii, poddawani byli ciśnieniu podobnych wydarzeń politycznych i procesów społecznych jak mieszkańcy innych miast i regionów tej części Europy. A jednak kształtowanie się nowych państw narodowych, konflikty etniczne i religijne, obrona tożsamości kulturowych – to wszystko tu, na pograniczu, miało jeszcze inny wymiar, przysparzający dodatkowych dramatów i tragicznych wyborów. Bo to tutaj Historia, bywało, stawiała patriotów i wierzących, mieszkańców jednej społeczności, po przeciwnych stronach barykady. I może właśnie dlatego na pograniczu tak silna istnieje potrzeba odniesienia swego postępowania do wartości uniwersalnych, humanistycznych. Może właśnie dlatego tak istotnym wzorcem kształtującym tutejsze postawy w chwilach trudnych wyborów, było „bycie po prostu człowiekiem”.

Teresa Witkowska o doktorze Edwardzie Rittlerze: Zawsze na pierwszym miejscu stawiał sprawy człowieka i Ojczyzny. (...) Przez całe życie przyświecała mu idea najwyżej pojętego humanitaryzmu. Czesława Jasionowska o Bronisławie Jasionowskim: „Omsia mea mecum porto” – największym bogactwem człowieka jest jego wartość wewnętrzna. Irena Staniewicz o Wichertach i Kajruksztisach: Patriotyzm to postawa społeczno-polityczna oparta na zasadach miłości i przywiązania do ojczyzny. To forma ideologii narodowej postulująca podporządkowanie i poświęcenie dążeń osobistych sprawom ojczyzny, ale zasady te muszą być połączone z szacunkiem wobec innych narodów i poszanowaniem ich suwerennych praw.

Jerzy Skrypko: I nikt z naszych, znaczy z dusznickiej młodzieży, nie miał prawa nawet jednego złego słowa powiedzieć o Tolu albo o Fejgiczce. Cicho, sza. Nie to, co dziś, kiedy bez przerwy się słyszy: a to ty Żyd, a to ty Cygan, a to ty Litwin, a to ty Polak, a to ty Ruski, a to ty Pruski. Co za różnica? Trzeba tylko człowiekiem być... Bo najważniejsze, aby do końca pozostać człowiekiem.

A co to znaczy „człowiekiem być”? Także i to, że są granice, których człowiekowi przekroczyć nie wolno. O tych granicach niewidzialnych powiedział nam w Białej Synagodze Arvo Pärt: Można powiedzieć, że biegną w naszych duszach, te granice święte. „Nie zabijaj, nie kradnij, nie czyń bliźniemu tego, co tobie niemiłe”. (...) Najwyższe przykazanie przyszło od Chrystusa, który powiedział: „Nie przeciwstawiajcie się złu. Miłujcie wrogów swoich”.

To przewyższa zdolność naszego rozumienia, nasz umysł. Jednak to nie przykazanie jest temu winne, lecz my sami. 

Krzysztof Czyżewski

Almanach sejneński nr 2, Sejny 2004, Pogranicze.