Piotr był wcieleniem Kubusia, z nitką losu przesnutą między Puchatkiem a Fatalistą. Był z tych, którym najmniejsze rzeczy zajmowały najwięcej miejsca w sercu. A gdyby tego nie było, to nie byłoby tamtego, to znaczy tego wielkiego, co nie od razu jest, bo nieoczekiwanie ono z małego się bierze. Oglądałem jego piękny spektakl „Kubuś P.” w Teatrze Studio tak, jak czyta się powieść autobiograficzną. A gdy dzwonił do drzwi, słyszałem „Coś bym zjadł”. Znaczyło to tyle, że dobrze byłoby usiąść i nic nie robić, za to najlepiej z kimś. Co się przekładało na apetyt rozmowy, najlepiej do syta, do rana, do rany przyłóż i jeszcze w głąb.
Kiedyś przyjechał do nas do Sejn. Była druga połowa lat dziewięćdziesiątych. Traktat pokojowy w Dayton już podpisano, ale wojna w byłej Jugosławii jeszcze się tliła, a na światło dzienne wydostawały się jej mroczne konsekwencje, w tym dramat kobiet, do których papież wystosował apel by rodziły dzieci poczęte z gwałtu. O tym była sztuka Slobodana Šnajdera „Skóra węża”, nad którą Piotr pracował. Kilka dni i nocy przesiedział w naszym Centrum Dokumentacji Kultur Pogranicza oglądając filmy, czytając książki i wycinki z gazet. Nie był kontent z premiery w Teatrze Rozmaitości wiosną 1998 roku. Uważał, że to dopiero początek dłuższej podróży. Snuliśmy plany, że latem przyjedzie do nas ze swoim zespołem kontynuować pracę nad przedstawieniem. Musiał jednak ustąpić wobec realiów profesjonalnej sceny.
Piotr był reżyserem, dla którego ciągle jeszcze miały znaczenie słowa o spektaklu jako procesie twórczym, akcie całkowitym, teatrze i rytuale. I potrafił niejedno z tych marzeń wcielić w życie. Choćby w młodzieńczym jeszcze, a już dojrzałym misterium „Historyja o chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim” Mikołaja z Wilkowiecka, albo w „Księdze Hioba” wyreżyserowanej w post-jugosłowiańskim Mariborze. Był dla mnie twórcą, który trudził się nad przerzuceniem mostu między dokonaniami Teatru Laboratorium i podobnych mu poszukiwań teatru antropologicznego, a nową rzeczywistością kultury po 1989 roku.
Ostatni raz Piotr zajechał do Krasnogrudy rowerem. Pozostawił książkę "O niewiedzy w praktyce, czyli droga do Portugalii". Czytałem ją nie jak prozę autobiograficzną, raczej opowieść z ukrytym drugim dnem, na którym spoczywa dusza mistyka, bliska Mikołajowi z Kuzy albo innym praktykom oświeconej niewiedzy. Pewnie teraz siedzą sobie w kręgu i smakują coś nie coś, wreszcie ciesząc się wolnością bez przyczyny, co w świecie Kubusia uchodziło za prawdziwą cechę szaleńca.